Kłamstwo! kłamstwo! kłamstwo!
Przyglądała się temu sztucznemu, kłamanemu przepychowi z pogardliwą wyższością. Oglądała to swoje przyszłe królestwo, jakby chcąc się przekonać, czem jest, co zawiera w sobie?… a że było blagą, szychem, kłamstwem, komedyą – nie dziwiła się jakoś temu; widziała nad tem wszystkiem rzecz wyższą nieskończenie – sztukę.
Scena jeszcze nieustawiona, była słabo oświetloną. Przechodziła ją po kilka razy krokiem posuwistym, jak heroina; to znowu lekkim, pełnym wdzięku i powiewności dziewczątek, albo prędkim, gorączkowym, takim, co to ze sobą niesie śmierć, przekleństwo, zniszczenie – i twarz jej odpowiednio się układała, oczy gorzały płomieniem Eumenid, burz żądz, walki, lub rozpalone nastrojem miłości, tęsknoty, niepokoju, paliły się, niby gwiazdy w noc wiosenną.
Przeobrażała się bezwiednie, pod wpływem przypominania sobie sztuk i ról, że zapomniała o wszystkiem, nie zważając na posługaczy, chodzących obok niej.
Czuła się w tej chwili pochłonięta świętym ogniem sztuki; ten dreszcz, taki znany wszystkim prawdziwym artystom, przenikał ją na wskróś…
Skupiała się w tej jedynej szczęśliwości dusz wyższych, jaką daje zatopienie się w ekstazie, w kontemplacyi idei lub wrażeń…
– Tak samo mój Oleś robił… tak samo! – powiedział ktoś cicho w kulisie, od strony kobiecych garderób.
Janka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej.
Stała tam jakaś kobieta, średniego wieku i wzrostu, o suchej twarzy i surowem spojrzeniu.
– Pani się zaangażowałaś do nas? – zapytałaostrym, energicznym głosem stara, i okrągłe, sowie oczy, wlepiła przenikliwie w Jankę.
– Jeszcze nie zupełnie… Mam mieć teraz próbę z dyrektorem muzyki. Prawda, pan Cabiński mówił nawet, że przed przedstawieniem!… – zawołała, przypominając sobie.
– Aha! z tym opojem…
Janka spojrzała na nią, zdziwiona ostrym dźwiękiem jej głosu.
– Chcesz pani koniecznie być u nas?
– W teatrze?… tak!… Umyślnie przyjechałam.
– Skąd? – zapytała krótko stara.
– Z domu – odpowiedziała Janka, ale już ciszej i z pewnem wahaniem.
– A… pani świeża zupełnie!… no, no! to ciekawe!…
– Dlaczego?… że ktoś, co kocha teatr, chce się dostać do niego?…
– I!… tak każda mówi, a ucieka z domu albo przed czemś… albo dla czegoś…
Janka usłyszała w jej głosie akcent złości jakiejś, więc się nic nie odezwała na to, ale, rozważywszy coś szybko, zapytała:
– Nie wie pani, czy dyrektor orkiestry prędko przyjdzie?…
– Nie wiem! – odburknęła gniewnie stara i odeszła.
Janka została znowu sama; cofnęła się nieco w kulisę, bo na scenie rozciągano olbrzymie, woskowane płótno. Patrzyła się na to bezmyślnie, gdy stara znowu się pokazała i przemówiła łagodniej:
– Poradzę coś pani… Trzeba dyrektora mieć za sobą.
– Żebym to wiedziała, jak zrobić?…
– Masz pani pieniądze?
– Mam, ale…
– Jeśli pani usłuchasz, to poradzę.
– Ależ wszelką radę przyjmę z wdzięcznością; nie mam przecież nikogo, nie wiem, jak się obrócić i do kogo… Pomóż mi pani, proszę o to serdecznie!…
– Trzeba go trochę podpoić, to próba dobrze pójdzie.
Janka spojrzała zdziwiona; zupełnie nie zrozumiała co to znaczy.
Stara uśmiechnęła się z politowaniem.
– Nie rozumiesz pani, widzę?… ale jak kto nawet takich rzeczy nie rozumie, w jaki sposób się wciskać, to nie powinien być w teatrze!…
– Mówiłam przecież z dyrektorem… obiecał mi… więc cóż więcej zrobić?…
– Ha! ha! – śmiała się cicho – ha! ha!… to krowienta czysta!…
Po chwili szepnęła:
– Chodźmy do garderoby… objaśnię panią trochę…
Pociągnęła ją za sobą, a potem, wziąwszy się do upinania sukni na manekinie, rzekła:
– Musimy się poznajomić.
– Orłowska – powiedziała Janka.
– Pseudonim, czy nazwisko? – zapytała, przytrzymując jej rękę.
– Nazwisko – odpowiedziała – myśląc, czy może nie lepiej byłoby użyć jakiego pseudonimu.
– Ja się nazywam Sowińska. Mogę pani być pomocną we wszystkiem. Jestem tylko teatralną krawcową, ale robi się i to i owo, co potrzeba. Córka moja ma magazyn strojów, jeśli będzie pani czego potrzebować, proszę do nas…
Głos jej miękł, i czuć było, że łasiła się, przymilała z uśmiechem, chciała wzbudzić zaufanie.
– Proszę pani, jakże z tym dyrektorem?…
– Potrzeba mu kupić koniaku. Tak!… – dodała po chwili – koniak, piwo i przekąska, to może wystarczy, a jeżeli nie, to już on sam powie resztę…
– Ileż to może kosztować?…
– Myślę, że za trzy ruble ugości się go należycie. Niech mi pani da, już ja wszystko załatwię. Trzeba iść zaraz, bo czas.
Janka dała pieniądze.
Sowińska wyszła i w jaki kwadrans przybiegła zdyszana.
– No, dobrze wszystko!… Chodź pani, dyrektor czeka.
Za salą restauracyjną był gabinet z fortepianem, w potrzebie używany na próby śpiewne i korepetycye.
Halt, czerwony i zaspany, już tam czekał.
– Mówił mi Cabiński o pani… – zaczął. – Co możesz pani śpiewać?… Uf! jakże mi gorąco!… Może uchyli okna? – zwrócił się do Sowińskiej.
Jankę zaniepokoił jego głos chrapliwy i twarz rozogniona, pijacka, ale usiadła do fortepianu, nie wiedząc, co wybrać.
– A!… pani gra?… zdziwił się bardzo.
– Tak – odrzekła i zaczęła grać wstęp jakiś, nie widząc znaków Sowińskiej.
– Zaśpiewaj pani, cobądź… niech tylko głos usłyszę… A może mogłabyś pani solo śpiewać?…
– Panie dyrektorze… ja do dramatu, do komedyi wreszcie czuję powołanie, ale nigdy do opery.
– O operze nie mówimy przecież…
– Tylko?
– O tem… o operetce! – zawołał, uderzając się w kolano z kankanowem zacięciem. – Śpiewaj pani!… nie mam czasu i spalę się z gorąca.
Zanuciła drżącym od emocyi głosem, ale z pewnem wyrobieniem, jakąś piosenkę Tosti'ego. Dyrektor słuchał, a patrzał się na Sowińską, wskazując na spieczone usta.
Kiedy skończyła, zawołał:
– Dobrze… przyjmujemy panią… Uciekam, bo się smażę.
– Możeby się dyrektor z nami… czego… napił?… powiedziała nieśmiało, zrozumiawszy znaki Sowińskiej.
Trochę się wymawiał, ale w końcu został.
Stara kazała garsonowi przynieść pół butelki koniaku, trzy piwa i przekąski, a wypiwszy swój kufel, wyszła spiesznie, narzekając na zapomnienie czegoś w garderobie.
Halt przysunął się z krzesełkiem bliżej.
Janka, zmieszana tem sam na sam, milczała, nie wiedząc, o czem mówić.
– Hm!… masz pani głos… ładny głos… – rzekł i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał koniak do piwa.
Odsunęła się nieco, dotknięta nieprzyjemnie taką poufałością.
– Możesz pani dobrze stanąć… ja pani pomogę…
Wychylił kufel duszkiem.
– Jeżeli pan dyrektor łaskaw… szepnęła, usuwając się jeszcze więcej, bo ją owionął jego oddech gorący, przejęty alkoholem i wzrok jakiś mętny, obejmował niby uściskiem.
– Postaramy się o to… Ja się panią zajmę!…
I od razu, bez wszelkich ceregieli, których był zawsze przeciwnikiem, objął jej kibić i przyciągnął do siebie.
Odepchnęła go z taką siłą, że upadł na stół i dopadła drzwi, gotowa krzyczeć.
– Phi! zostań… Brzdąc jesteś głupi!… zostań!… Chciałem się tobą zająć, pomódz ci, ale kiedyś głupia, dymajże sobie chóry do śmierci!…
Читать дальше