Janka zeszła ostatnia i stanęła w kulisie.
Przedstawienie się zaczęło.
Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę.
Nie poznała po prostu ani tych ludzi, ani teatru – tak to się wszystko przeistoczyło, wypiękniało pod pudrem, szminką i światłem!…
Muzyka cichymi, pieściwymi tonami fletni, polała się z ciszy, w jakiej stanął teatr i wciskała się do jej duszy, kołysząc ją słodko… a potem taniec… jakiś miękki, zmysłowy, upajający, obwijał ją czarem, kołysał i pociągał na fali rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą…
Czuła się coraz bardziej pociąganą w jakiś wir pełen światła, śpiewów i błyskawic. Jej gwałtowną i zmysłową naturę, szamocącą się dotychczas pośród szarych ludzi i codzienności pospolitej, olśniewał ten teatr.
Takim go prawie miała w duszy, pełnym światła, muzyki, akcentów denerwujących, omdleń ekstatycznych, barw silnych, uczuć wrzących i wybuchających, niby pioruny.
Nie było tutaj tego wszystkiego, ale jej wyobraźnia entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.
Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas” z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód… Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.
Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.
Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.
Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie… Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.
Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.
Czarodziejskie widzenie rozwiało się. Po scenie kręcili się ludzie w koszulach tylko, bez kamizelek; zmieniali kulisy, ustawiali meble, przybijali przystawki, pracowali pośpiesznie; zobaczyła karki brudne, twarze pomięte, brzydkie, ręce grube i spracowane, postacie ciężkie robotników.
Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie śniła teraz właśnie; ale ktoś ją odsunął, ktoś odepchnął, ktoś przeszedł śpiesznie obok, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt…
Poszła na scenę i przez otwór w kurtynie przyglądała się sali czarniawej, nabitej publicznością. Widziała setki głów młodych, głów kobiecych, uśmiechniętych, podnieconych jeszcze muzyką, wachlujących się z wdziękiem i swobodą; mężczyźni czarnymi strojami tworzyli plamy, regularnie rozrzucone na jasnem tle tualet.
Przypatrywała się uważnie tej publiczności, którą miała za areopag potężny i ostateczny w dziedzinie sztuki – areopag, który dawał brawa, powodzenie, sławę – lub potępiał…
Pamiętała jeszcze doskonale pokorne opowiadania Kręskiej o publiczności. Ślizgała się ciekawie po wszystkich twarzach, ustach, spojrzeniach, jakby chcąc odgadnąć, co mówią o sztuce i artystach – ale słyszała tylko bezładnie grzmiący gwar głosów, niby na jarmarku, czasem śmiech głośny, to brzęk kufli pod werandą, lub głośne wołanie:
– Garson! piwa!
Poczuła jakiś zawód jeszcze większy, gdy zobaczyła, że ta publiczność ma twarze podobne zupełnie do Grzesikiewicza, do ojca, do znajomych z okolicy, do przełożonej pensyi, do profesorów z gimnazyum, do telegrafisty z Bukowca.
Na razie wydało się jej to wprost niemożebnem.
Jakto?… wiedziała przecież, co ma myśleć o tamtych; poklasyfikowała ich dawno: na kretynów, głupców, płaskich, gęsi, pijaków, plotkarki, kwoki gospodarskie; na dusze małe i płytkie, na bandę zwykłych zjadaczy chleba, tonących w płytkiem bagnisku spraw odżywiania się i wegetacyi.
I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? – pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa…
Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.
– Pani! – powiedział ktoś obok niej.
Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.
– Na chwileczkę tylko… – powiedział.
Usunęła się trochę.
Popatrzył na ogródek i odstąpił.
– Przepraszam… bardzo przepraszam…
– O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć…
– Niezbyt zajmujący widok, co?… Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!… Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?… O nie!… przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas…
– Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?…
– Tutaj, pani, nikt!… Do Wielkiego, do Rozmaitości… tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.
– Redaktorze, dajcie-no papierosa! – zawołał jakiś aktor z kulisy.
– Służę… – i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.
Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.
Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.
Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi – i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.
Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.
– Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?…
– Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.
– Grywała pani przedtem?…
– Nie, na prawdziwej scenie nigdy!… Grywałam tylko w teatrze amatorskim.
– Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam!… wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska – powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.
– Redaktorze… do swoich czynności! – zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.
Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.
– Więc pani pierwszy raz?… Prawdopodobnie rodzina… opór… niezłomne postanowienie… zabita deskami prowincya… pierwszy występ amatorski… trema… powodzenie… poczucie w sobie Bożej iskry… marzenia o prawdziwej scenie… łzy… noce niespane… walka z otoczeniem… wreszcie pozwolenie… a może potajemna ucieczka w nocy… strach… niepokój… chodzenie do dyrektorów… angażowanie się… zachwyt… sztuka… boskość! – mówił szybko stylem telegraficznym.
Читать дальше