– Zbieraj się – rozkazała. – Mamy mało czasu, musimy dojechać do starej chaty drwali. Tam się ukryjemy i przeczekamy najgorsze.
– Najgorsze? Co?
– Północ.
P rzed pracą Blake Horn wstąpił do sąsiadki. Matka Patricka nerwowo zaciskała ręce.
– Bądźcie ostrożni, błagam – drżały jej wargi. – Nie zróbcie mu krzywdy. Tylko on mi pozostał. Powinien przyjechać o dziesiątej.
– Zadzwoń do niego.
– Zginęła mu komórka, nie kupił nowej…Dlaczego go niema?
– Wyczuł, ze cos się kroi. Jego ojciec też miał nosa.
– To nieodpowiednia chwila na takie teksty… – odwróciła się do Horna. – Patrickowi nie może się stać krzywda! Nie może!
– Będzie dobrze…- uśmiechną się. – To fachowcy.
Klara Windergraff miała zaufanie do Horna, znała go od dziecka, ale tym razem obawiała się najgorszego. Jeden nieopatrzny ruch…
– U Virginii wszystko w porządku?
– Nocuje u Sally Marshall, uczą się.
– Przynajmniej ona jest bezpieczna – odetchnęła.
Inspektor dojechał szybko do Firewood, mimo, że księżyc świecił w oczy.,, Jeszcze pól kilometra piechota i będę na miejscu” – poprawiła pasek od flintu. Strzelba uwierała go w plecy.
S załas drwali dawała poczucie bezpieczeństwa. Zanim Virgi zasnęła, w najdrobniejszych szczegółach opowiedział Patrickowi, co działo się po jego wyjeździe. Nie wierzył, dyskutowali, nawet się pokłócili. Zmęczenie i emocje dały znać o sobie.
Kiedy Virgi otworzyła oczy i świecąc po chatce latarką, zorientowała się, że jest sama, była bliska płaczu. Pomacała leżący obok śpiwór, jakby w nadziei, że Patrick ukrywa się gdzieś pod nim.,, Jeszcze ciepły – odkrycie dodało dziewczynie energii. – Niedawno wstał”. Wyszła przed domek. Było jak w dzień. „Chyba nigdy nie widziałam tak jasnego księżyca – spojrzał na zegarek. -
Dwudziesta trzecia czterdzieści siedem”. – Rozejrzała się dokoła. Po chłopaku nie było śladu.
– Patrick! – zawołała.
– Patrick! – odpowiedziało echo.
Biegła w stronę Wild Rose. „ jeśli to prawda, co mówili ludzie, tam go znajdę” – pomyślała. Przeskakiwała przez wystające z ziemi korzenie, odgarniała gałęzie, nie zdając sobie sprawy, ile ma już za osoba kilometrów. Serce waliło jej jak młot. Oparła się o sosnę. Wtedy usłyszała straszny głos
P rzeraźliwe wycie zerwało do lotu Śpiące w konarach ptaki.
Czterech mężczyzn rozstawionych co kilkaset metrów w zaroślach Wild Rose, jak na Komedę chwyciło za dubeltówki rzeźbionymi kolbami. Żaden ruch nie umkną ich uwadze. Byli gotowi do strzału. Tej nocy polowali na grubego zwierza.
K rzaki stawały się coraz zatrze. Virginia miała wrażenie, że w dodali widzi żółty sztormiak Patricka. Świeciła latarka, mała żarówka nie przebijała się jednak przez blask księżyca.
– musze uratować Patricka – powtarzała, biegnąc w stronę migoczącej w zaroślach kurtki.
Wydawało się jej, ze jest już-tuż, gdy noga zaplątała jej się w korzenie i upadła. Nie mogła się oswobodzić. Zza drzew z wyciągniętą do księżyca głową wyszło zwierzę z ognistymi oczami. Virgi zamarła. Potwór wył! Przeraźliwie. Złowróżbnie.
– Patrick? – Virgi przeżegnała się i zamknęła oczy.
Zwierze odeszło. Virgi w reścię uwolniła nogę i natychmiast ruszyła pędem na poszukiwania Patricka. Gałęzie biły w twarz, pot zalewał oczy…Może, dlatego nie spostrzegła, ze wbiegła na Wild Rose…
Z trzech stron spośród zarośli przyglądał się Virgi trzy pary świecących ogniem oczu.,, To już koniec” – pomyślała.
– nie strzelać! – rozpoznała głos ojca. – To moja córka! – trzy pary święcących oczu jakby nieco przygasły.
– Horn – Virgi usłyszała chropowaty niski głos dochodzący z prawej strony. – Zabieraj smarkule do domu, poradzimy sobie bez ciebie.
– Niech ta mała znika – głos idący z zarośli na wprost Wirginii, dzwoniła jak metal. _ następna okazja trafi się za dwadzieścia lat…
– Virginio,chodź do mnie!
– Ani myślę – krzyknęła.
– nie pozwolę, żebyście zabili Patricka! On nie jest potworem! Widziałam…- nie dokończyła. Cos ze straszna siła pchnęło ja do przodu. Uderzyła głowa w kamień. Jeszcze usłyszała cztery strzały z czterech stron polany. Wyszeptała „ Patrick” i straciła przytomność.
Okno odsłoniła kobieta z rudymi jak miedz włosami.
– Dzień dobry, panno Horn – przywitała Wirginie piskliwym głosikiem. – Nazywam się Norma Littlebell i jestem pielęgniarka na tym oddzielne. Mam nadzieje, ze panna się wyspała?
– Co ja tu robię?
– Przywiózł pannę tatuś – przysunęła stolik ze śniadaniem. – W nocy lunatykowałaś i spadłaś ze schodów. Mama pannę zabrała, zaordynowała leki. Nic poważnego. Czekają, aż panna się obudzi. Zawołać? – zaproponowała, a Virginia kiwnęła głową.
P chwili do Sali weszli rodzice i Patrick.
– Napędziłaś mi strachu – zaczął ojciec przyjaznym tonem.
– Ale masz śliwę – zaśmiał się Patrick. – Muszę zrobić zdjęcie.
– Nie męcz jej – wtrąciła mama. – Ma wstrząśnienie mózgu. – Posiedzę z Virgi – poprosił Patrick.
Gdy byli już tylko we dwoje dziewczyna zapytała:
– Co z potworem?
– Daj spokój, to ciebie nie dotyczy.
– Jak to nie? Wszystko, co, dotyczy ciebie, jest dla mnie ważnie.
– Coś bredziłaś o wilkołaku, który poluje na lunatyków z jasnobrązowymi oczami. Że leśnie potwory od wieków zwalczą z ludźmi o złotych tęczówkach. Taka jest legenda – mówił poważnie. – Ja wprawdzie lunatykuję podczas pełni,ale żeby zaraz mieli mnie zabić? – Patrick spojrzał na Virgi i głośno się roześmiał. Ta śliwa cały czas rośnie!
– Naprawdę? Podaj lusterko – Wirginia przyjrzała się ogromnemu siniakowi na czole. Opuściła lusterko nieco niżej i…zaniemówiła.
Jej oczy świeciły. Złota poświatą.
***