– Z pewnością! To nie sztuka i nie zasługa! – dorzucił Skalny.
– My byliśmy przy wiosłach, a też pomagaliśmy wyciągać ją – ponurymi głosami odezwali się Christiansen i Hadejnen. Zapadło milczenie, ciężkie i groźne.
– Głupcy jesteście! – zachichotał Mito. – Niech Ikonen pójdzie do kapitana i powie. Dość tego! Nie chcę więcej znać Ottona Lowego, nie ma Ottona Lowego, jest Elza, Mito chce ją mieć za żonę! Będzie bójka, zostanie albo Ikonen, albo kapitan… Później niech do zwycięzcy idzie bosman, po bosmanie mechanik, za nim Christiansen i Hadejnen…
– Mądryś! – mruknął Ikonen. – A ty kiedyż?
– Ja? – szepnął chichocząc Japończyk. – Ja pójdę do ostatniego zwycięzcy i wyrwę mu kobietę, bo zaduszę go tymi oto rękami, gdyż mogę nimi bykowi kark skręcić, a cóż dopiero Ikonenowi… lub Nilsenowi! Elza będzie moją, i „Witeź", i wszystko…
– I nowy sztorman? – spytał nagle Skalny. Mito zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:
– On pierwszy z was zginie. Ja wiem to… Drzwi się otwarły i wszedł Lowe. Spojrzał w ponure twarze towarzyszy i spytał spokojnym głosem:
– Nudzicie się? A bez was tęskno w „Wielkiej Wschodniej Tawernie"!
– Opowiedz, Lowe, coście tam wczoraj zmalowali! Ikonen ciągle poprawia sobie szczękę i nic nie mówi. Mito tylko się śmieje. Opowiedz!
Lowe usiadł na tapczanie obok bosmana i rozpoczął wesołą opowieść o przygodzie w legowisku starego Kalema.
Wszyscy się śmiali i nikt nie przeczuwałby, że przed chwilą ci sami ludzie rzucali ponure, groźne słowa, trapieni jeszcze bardziej złowrogimi myślami.
Siedzieli teraz zapatrzeni i zasłuchani, oczu nie spuszczając ze spokojnej twarzy młodego majtka.
– A i ty coś tam oberwałeś? – spytał Christiansen.
– Trudno! – podniósł ramiona i uśmiechnął się Lowe. – W powietrzu latało więcej pięści niż mew za rufą.
Wybiły sygnały zmiany i Christiansen, skinąwszy na Japończyka, wyszedł z nim z czeladni.
– Idę spać! – oznajmił Lowe i zniknął w małej kajucie, urządzonej w nadbudówce nad kasztelem.
Na pokładzie rozległy się ciężkie kroki Nilsena i lżejsze sztormana. Szli do biesiadni, zdawszy warugę majtkom. Cisza zapanowała na „Witeziu". Świeciły się tylko sygnały na foku i na mostku…
„Witeź", zabrawszy zakupione przez Pitta towary, wywiesiwszy sygnały dalekiej północnej ryzy, śmiało hucząc, następnej nocy ruszył ku bramie portowej, przepłynął koło bak i wziąwszy rutę na północ, szedł całą parą.
W Hamburgu „Witeź" stał kilka dni, ładując tanie niemieckie towary, przeciął morze niemieckie i w szkockim porcie Aberdeen długo nabijał wolną część rumu oraz przyburtowe magazyny węglem i smarem.
Pewnego mglistego poranka szoner huknął i skierował się na NE.
– Ruta na Bergen! – rzekł do Pitta kapitan, pokazując mu wykreśloną na mapie linię. -Musimy się tam oporządzić dla północnej wyprawy i zrobić zapasy żywności.
Powiedziawszy to, Nilsen poszedł, do swojej kajuty.
– Ciekaw jestem, czy kapitan będzie biegł pod kraj Lofotów i kotwiował tam? – zapytał sztormana Michał Ryba, posłyszawszy rozkaz Nilsena. – Bardzo jestem ciekaw!
– A dlaczego? – zadał pytanie Pitt.
– To już nasza sprawa! – mruknął bosman. – Jesteście nowym człowiekiem, sztormanie, na „Witeziu", nie znacie naszych dawnych pływanek!
– Nie ciekaw jestem! – zauważył sztorman, myśląc, że z pewnością Nilsen ze swymi marynarzami zajmował się na Lofbtach przemytnictwem, o czym bosman w ten sposób ostrożnie napomykał.
Na tej rucie Pitt Hardful otrzymał chrzest bojowy. Był koniec lipca i po długim okresie upałów zerwał się szturm.
Pitt spał głębokim snem po nocnej warudze, gdy nagle się obudził omal nie wyrzucony z łóżka. Usiadł i trzymając się poręczy, nadsłuchiwał.
Fale z hukiem biły w prawą burtę „Witezia", zmuszając go do chylenia się na bakbort i od czasu do czasu zalewając zieloną wodą okrągłe okienko kajuty. Z pokładu dochodziło wycie i świst wiatru, skrzypienie masztów uginających się pod smaganiem wichru.
Z trudem ubrawszy się, sztorman wyszedł na pokład. Dwie kolejne zmiany pracowały na deku.
Majtkowie umocowywali ratunkowe szalupy, zawieszone na blokach, szczelniej otulali brezentem lukę rumu, zamykali okna maszynowej hali, podciągali wanty, podtrzymujące maszty, obracali wyloty wentylatorów i ryngowali cumy, tały i trosy.
Bałwany coraz częściej zalewały pokład, z sykiem zbiegając przez bakbort.
Kapitan stał na mostku w gumowym płaszczu i w zydwestrze – nieprzemakalnej czapce, osłaniającej mu szyję i uszy, o rondzie nisko na czoło opuszczonym.
Gdy sztorman wszedł na mostek, Nilsen zaśmiał się i krzyknął, usiłując zagłuszyć odgłosy wichru:
– No, macie czego chcieliście, mister Siwir! Wali nas sumiennie na bakier! Ryjemy morze – aż miło! Będzie zabawa na długo, a po takim szturmie dunuga prędko się nie ugładzi. Będziemy mieć kipiel już do samego Bergenu.
To powiedziawszy, gwizdnął i przez tubę krzyknął do bosmana:
– Z drugiej warugi posłać pomocnika do sztorwału! Jednemu trudno przy takiej dmie.
Po chwili przy kole rudlowym obok Hadejnena stanął Otto Lowe. Obaj marynarze, wpatrzeni w strzałkę busoli i w bukszpryt, kręcili sztorwał.
Morze szalało. „Witeź" co pewien czas wspinał się na wysokie ruchome góry i zatrzymawszy się na nich przez chwilę, drżał wstrząsany potężną śrubą, z hukiem i trzaskiem obracającą się w powietrzu. Trwało to jednak kilka sekund, po czym, nagle się obrywając, szoner z zawrotną szybkością spadał dziobem na dół, do otchłani wirującej przepaści, aż znikał w niej do połowy, wyrzucał słupy zielonej wody i białej piany.
– Trudno dzisiaj cynklować – krzyknął od sztorwału Hadejnen. – Szturm wyrywa nam rutę co chwila!.
– Bacz, aby nie zaniosło nas na Stavanger – odkrzyknął Norweg – tam dużo raf, a na takim mocnym zwarze nie dojrzymy wszystkich bakanów. Nie jest to ładne miejsce…
– Nie z taką kipielą, gdy morze się roi, dawaliśmy sobie radę! – z chełpliwą radością odpowiedział Hadejnen.
Gdy jednak „Witeź" zawinął do Bergen, nieliczna załoga po długiej, uciążliwej pracy czuła się bardzo wyczerpana. Najwięcej zaś odczuł niepomyślną pływankę Pitt, którego bolało całe ciało. Jednak był zadowolony, bo nauczył się nowych, a bardzo dla marynarza potrzebnych rzeczy.
Przekonał się, jakim wprawnym i odważnym kapitanem był Norweg, i rozumiał uczucie dumy i uwielbienia majtków „Witezia" za każdym razem, gdy mówiono o Olafie Nilsenie jako o dowódcy szonera. Pitt był też zadowolony z siebie, bo kapitan pochwalił go, powiedziawszy, że nowy sztorman posiada zmyśl morski i stanowczość.
– Będzie z was kapitan jak się patrzy! – rzekł do niego Nilsen, gdy Pitt, stojący na warudze, nadal nowy kierunek szonerowi, unikając ciosów z podwietrznej strony.
Z Bergenu „Witeź" po załatwieniu nowych zakupów wypłynął, kierując się dalej na północ.
W miarę tego, jak szoner się zbliżał do archipelagu Lofotów, Olaf Nilsen stawał się bardziej ponury i niespokojny.
Pitt, uprzedzony rozmową z bosmanem co do wysp, spostrzegł rosnącą trwogę w oczach Ottona Lowego i jakieś nie znane dotąd błyski w oczach innych majtków.
Pewnego poranku Nilsen wyszedł ze swej kajuty w skórzanej bluzie i w wysokich, podbitych żelaznymi hakami butach. Na pasie miał duży automatyczny pistolet Mausera w drewnianej pochwie i krótki kordelas myśliwski o szerokiej klindze.
Читать дальше