Mówiąc to, Pitt podawał Grekowi woreczek z czarnym jak torf tytoniem.
Grekowi na płacz się zbierało, lecz chciwe palce sięgały po tytoń i wyciągały z woreczka potężną szczyptę, wkrótce znikającą w obszernej fajce przymusowego pasażera „Witezia".
A szoner pruł i pruł morze, minął wyspę Alboran i coraz bardziej zbliżał się do Cieśniny Gibraltarskiej.
– Tam się zarysowują Słupy Herkulesa – pouczył Greka sztorman, wskazując ręką skały Gibraltaru. – Był on narodowym bohaterem walczącej Grecji, a pan żyje w ciągłym strachu. Wstyd, panie Panopulos, wstyd!
Grek nienawidził Pitta i z wściekłością, przez zemstę, wypalał mu czarny, dymiący jak proch tytoń.
W ciągu następnych trzech dni „„Witeź" minął ponury, groźnie najeżony angielskimi działami Gibraltar i trzymając się bliżej Tan-geru, zaczął okrążać afrykański ląd, płynąc na południe.
Gdy kapitan zauważył kawałki drzew, liście i korę, wynoszone do oceanu przez jakąś rzekę, kazał zwolnić bieg szonera i ostrożnie kierować go do lądu.
– To rzeka Sebou – rzekł do Pitta. – Jesteśmy niedaleko od Mehdiya. Powinniśmy podejść możliwie blisko do portu, lecz w nocy…
– Tak! – odpowiedział sztorman. – Tu właśnie mamy wyładować kulomioty, jeżeli ktoś po nie się zgłosi od firmy Janis. Zbrzydł mi ten ładunek jak nieczyste sumienie!…
Nilsen zaśmiał się z cicha.
– Delikatny z was dżentelmen, mister Siwir! Musicie się przyzwyczaić do naszego procederu – mruknął.
– Ja do takiego procederu nie chcę się przyzwyczajać, kapitanie! – odparł twardym głosem Pitt i zajrzał zimnymi źrenicami w czarne, skośne oczy Olafa Nilsena.
– To się zobaczy… – odburknął Norweg.
– Nic innego nie zobaczycie, kapitanie! – odpowiedział sztorman, nie spuszczając wzroku z twarzy Nilsena. – Ze mną inaczej musicie żyć i odmienną drogą dążyć do bogactwa, mister Nilsen!
– Gadasz jak kaznodzieja – pogardliwie wzruszył ramionami olbrzym.
– Mówię co myślę, i wiem, że potrafię dopiąć swego, kapitanie!
Takie rozmowy kilkakrotnie już wynikały na pokładzie „Witezia", i gdyby ktoś postronny mógł bacznie śledzić wszystko, co się działo na małym szonerze, zauważyłby coraz wyraźniejsze zdziwienie, nie opuszczające twarzy surowego kapitana, i coraz większy spokój i upór, malujący się w oczach jego pomocnika.
Nilsen zaczynał instynktem wyczuwać, że coś nowego wrywa się do życia „Witezia", a Pitt Hardful rozumiał zdumienie kapitana i już wiedział, że potrafi wzbudzić w nim zaufanie.
Gdy ściemniało, od zarysowujących się w oddali płaskich brzegów lądu ku „Witeziowi" odpłynęło kilka sporych feluk maurytańskich, z podniesionymi łatanymi żaglami.
– Czy są wieści od transportowego towarzystwa „Pireus"? – zawołał z pokładu zbliżającej się łodzi mały, czarny człowiek. – Jaka nazwa statku?
– „Witeź" – odpowiedział Nilsen. – Ruta: Marsylia – Casablanca. Mamy na burcie kargadora firmy „Pireus".
– Przybyliśmy po część ładunku, bo otrzymaliśmy telegram – oświadczył mały człowiek z feluki.
– Spuścić falrep! – krzyknął kapitan.
Zgrzytnęły na blokach łańcuchy i wkrótce na deku zjawił się Syryjczyk, przedstawiciel firmy Janis. Rozpoczęło się wyładowywanie skrzyń z kulomiotami i nabojami, skargi Panopulosa, wyjaśnienia Pitta i Nilsena, wreszcie melodyjny brzęk szklanek z winem i whisky i wesoły śmiech ludzi siedzących w biesiadni.
Po północy Syryjczyk razem z Panopulosem przeszli na felukę, bo Grekowi szoner zbrzydł do reszty. „Witeź" zaś ruszył naprzód całą siłą pary, aby o wschodzie słońca dojść do Casablanki.
Istotnie, gdy pierwsze, jeszcze blade, zamglone promienie słońca zarumieniły szpile masztów, stojący na bakborcie sztorman ujrzał białe budynki i ciemnozielone plamy ogrodów dużego miasta, ze strzelającymi nad nim kwadratowymi minaretami meczetów muzułmańskich, uwieńczonymi złotymi kulami i półksiężycami.
Słońce wschodziło coraz wyżej i minarety stawały się różowe, później złote, a gdy wielka gwiazda-dzienna ukazała swoją płomienną tarczę – rozległe miasto wyłoniło się z morza, przyodziane w jaskrawe, połyskujące srebrem szaty.
Ta najwyższa wieża to minaret sułtana Sidi Mohammeda ben Abd Allęba – rzekł, podchodząc do burty, kapitan. – Podpływamy do Casablanki! Wesoły to port!
Załoga już się szykowała do zakotwienia szonera i do wyładowania towarów. Z luki prowadzącej do rumu ściągano brezent i drewniane pokrycie, sprawdzano i smarowano trosy, przygotowywano chodnik, cumy i zwoje łapanek.
Zwalniając bieg i sygnalizując różnobarwnymi flagami „Witeź" wchodził w bramę portową, utworzoną z dwóch brekwaterów zakończonych wysokimi bakami o silnych świetliskach, jeszcze nie zgaszonych z powodu wczesnej godziny.
Nilsen przeciął główny port i wszedłszy do małego, krzyknął bosmanowi słowa komendy:
– Oddać kotwicę!
– Oddać kotwicę! – powtórzył bosman.
Z warkotem pobiegł łańcuch przez kluzę, rozległ się plusk padającej kotwi, przez krótką chwilę jeszcze turkotał bratszpil, aż rozległ się głos bosmana: -Grunt!
– Ali right! – odpowiedział kapitan. – Zacumować od dziobu!
– Zacumować od dziobu! – jak echo odezwał się Ryba. „Witeź" znieruchomiał przy wysokim nadbrzeżu małego portu. Nie zwlekając odnaleziono biuro syryjskiej firmy i rozpoczęto wyciąganie dostarczonych towarów z głębokiego rumu szonera. W dwie godziny po południowym posiłku waterlinia „Witezia" podniosła się o cały jard do góry. Wyładowanie rumu było pomyślnie zakończone i wszystkie dokumenty portowe, celne i transportowe podpisane.
– Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga może zejść na kraj – zakomenderował Nilsen.
– Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga – na kraj! – powtórzył komendę majtek Alen Hadejnen, odbywający zmianę na mostku.
Zwolnieni na brzeg majtkowie z bosmanem na czele szybko sprzątnęli pokład, otulili bratszpil płótnem, zakryli lukę rumu i z jeszcze większym pośpiechem pobiegli do forkasztelu, aby w czeladni umyć się i przebrać przed wizytą w mieście.
– Może chcecie iść z nimi, mister Siwir? – zapytał kapitan.
– Pójdę razem z wami, później, gdy upal się zmniejszy – zaproponował sztorman.
– Zrobione! – zgodził się Nilsen. – Pokażę wam Casablankę należycie…
Zaśmiał się po swojemu – głucho i ponuro, do czego sztorman zdążył się już przyzwyczaić.
Po zachodzie słońca powróciła pierwsza zmiana. Kapitan, zwolniwszy następną i oddawszy rozkazy bosmanowi, skinął na Pitta i skierował się ku chodnikowi, przerzuconemu z pokładu na debarkader portowy.
Przyglądając się bosmanowi słuchającemu Nilsena sztorman śmiał się w duchu. Widział, jak olbrzymi, niby wyciosany z koca skamieniałego dębu Ryba rozdzierał sobie klejące się powieki, wytrzeszczał mętne oczy i usiłował stać prosto, oparty o balustradę mostku. Snąć nie próżnował przez te cztery godziny spędzone w porcie i wlał w siebie całe morze alkoholu, zagryzając go suchymi daktylami i słodkimi winogronami marokańskimi. Bosman bezradnie i z trudem podnosił swoje szerokie bary, niby ustawicznie czymś zdziwiony lub ciężko wzdychający. Przy każdym takim ruchu nogi pod nim się uginały, i tylko potężnym wysiłkiem opartych o poręcz mostku ramion utrzymywał się w pionowej pozycji.
Gdy Nilsen z Pittem wyszli na brzeg i przechodzili koło składów portowych, spostrzegli szybko idących przed nimi Ottona Lewego, Udo Ikonena i palacza Mito.
Читать дальше