Uszliśmy już spory kawał drogi, gdy Tanto po raz pierwszy przystanął dla odpoczynku. Wtedy też po raz pierwszy rozejrzałem się wokół siebie — po vwielkiej Dolinie Słonych Skał, po raz pierwszy spojrzałem też w górę. Uszliśmy już prawie połowę drogi do przełęczy, choć do południa było jeszcze daleko. Plątanina mniejszych skał i głazów przysłaniała nam zarówno widok na dolinę, jak i na samą przełęcz. Mimo to na tle srebrnej ławicy chmur wyraźnie odcinała się ogromna białoszara Sylwetka Skały Orłów. Nachylała się ku nam, jakby czymś grożąc albo coś obiecując. Patrzyłem na nią z nienawiścią. Była wrogiem, zabójcą Owasesa i Żółtego Mokasyna. Dotychczas bałem się na nią spojrzeć — bałem się, że pokona mnie mój własny strach, że ulęknę się groźby zamieszkujących ją złych duchów górskich. Ale teraz już nie było w moim sercu miejsca na trwogę. Wiedziałem, że teraz po prostu za śmierć Owasesa i Mokasyna tylko jej nienawidzę. I że będę z nią walczył jak równy z równym.
Nie odzywaliśmy się do siebie. Tanto wydzielił sobie i mnie po drobnej porcji żywności. Wygodnie wyciągnięci na płaskim głazie, żuliśmy soczyste, nie zmarznięte jeszcze mięso niedźwiedzia. W pewnej chwili Tanto wskazał na coś ręką — poderwałem się: oto nad nami spłynął od Skały Orłów wielki ptak, spłynął w stronę doliny, ale po krótkiej chwili, popchnięty uderzeniem wysokiego wiatru, zawrócił znów w stronę gór i uderzając powoli skrzydłami znikł za śnieżnym szczytem, właśnie tam, gdzie winna była być przełęcz.” Spojrzeliśmy na siebie. Czy to był znak? Dobra czy zła wróżba? Tylko Gorzka Jagoda umiałby na to pytanie odpowiedzieć, wyjaśnić nam, czy ptak był szpiegiem wysłanym przez złe duchy górskie, czy też posłańcem Owasesa, posłańcem wskazującym drogę. W oczach Tanto, tak jak i w moich myślach, walczyła nadzieja z niepokojem, odwaga z trwogą. Ale obaj rozumieliśmy jedno: cokolwiek stać się miało, niech stanie się prędzej. Nic zwlekajmy. Idźmy naprzód.
Przywiązaliśmy znów karpie i ruszyliśmy w drogę. Nic czułem jeszcze nawet śladów zmęczenia. Kilka kęsów mięsa dodało mi świeżych sił. Toteż przyśpieszyłem nieco kroku. Idąc tuż za Tanto zmuszałem go do zwiększenia szybkości.
Dopiero gdy gniewnie się obejrzał, znów zastosowałem się do rytmu jego powolnych, lecz nieustępliwie równomiernych i rozważnych stąpnięć. Droga zresztą robiła się coraz trudniejsza.
Co chwila stawały nam na przeszkodzie ostre stromizny. Mim; tartego śladu noga coraz częściej osuwała się na ostrym spadku, coraz częściej tuż spod śniegu poczęły ukazywać się ostre krawędzie kamienistego rumowiska, jakim pokryta była górna część zbocza. Trzeba było bardzo uważać, by nie złamać ramy karpli, nie przeciąć ich sieci.
Gdy w pewnej chwili obejrzałem się za siebie, omal nic krzyknąłem. Oto dziwnym zbiegiem okoliczności, z miejsca, w którym stałem, otworzył się widok na całą prawie zachodnią część doliny i oto wśród dwu jej stykających się w głębi ścian ujrzałem drobne plamki naszych namiotów, cień dymu. jakiś ślad ruchu i życia.
Było to tak. jakbym usłyszał pozdrowienie najbliższych — przystanąłem. — Sat-okh!
Gniewny, choć cichy glos Tanto oderwał mnie od widoku naszego obozu. Brat zatrzymał się zresztą nic tylko po to. aby mnie zawołać. Uznał widocznie, że nie można już iść dalej na karpiach. Ukryte pod śniegiem kamienie zbyt były niebezpieczne. Uszkodzenie rakiet uczyniłoby nas w drodze przez puszczę całkowicie bezradnymi.
Umocowawszy więc je na plecach ruszyliśmy dalej. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego patrząc przed dwoma dniami na idących ku przełęczy wojowników odnosiłem czasem wrażenie, że nic ruszają się z miejsca.
Weszliśmy już na najcięższy odcinek drogi. Zbocze stawało się coraz niebezpieczniejsze. W miarę posuwania się naprzód po obu stronach naszej drogi rosły ostre, coraz bardziej przepaściste skalne pochyłości.
Tanto nie przyśpieszył ani nie zwolnił kroku. Ale teraz już zaczęło dosięgać nas zmęczenie. Gdy tłumiłem swój zdyszany oddech, słyszałem sapanie brata. Marznąca w mroźnym powietrzu para z ust osiadała na rzęsach i brwiach, a równocześnie z czoła i skroni począł spływać pot.
Co gorsza, wyszliśmy już tak wysoko, że począł dosięgać nas górski wiatr. Początkowo był bystry, lecz lekki. Obecnie jednak coraz częściej ponawiał i przyśpieszał swój lot. Chwilami uderzał w plecy lub zabiegał z boku, czasem znów sypał garście śniegu wprost w oczy.
Tanto znów przystanął. W pierwszej chwili nie pojąłem, dlaczego. Ale rozejrzawszy się, zrozumiałem. Zrozumiałem, dlaczego od dłuższego już czasu stopy moje głęboko zapadają się w śnieg.
Szedłem teraz już tylko śladem… Tanto. Po prawej zaś ręce, na stromym spadzie górskiego zbocza, pozostawialiśmy ostatnie ślady tych, którzy przez śmiertelnie długi zmierzch, noc i cały następny dzień próbowali odszukać porwanych śniegiem wojowników. Omijaliśmy łukiem drogę la-wmy, nad naszymi głowami rósł cień Skały Orłów. Gdzieś tu pozostał Owases. gdzieś tu spoczywał Żółty Mokasyn, wesoły i dzielny myśliwiec, rączy w biegu jak młody jeleń.
Nie chciałem patrzeć w górę. Chwilami wydawało się, że jesteśmy już bardzo blisko, że lada chwila otworzy się przed naszymi oczami widok na wolny kraj. Ale ja znałem już przecież kłamstwo gór — owo złudzenie stale przybliżającego się szczytu i stałej jego ucieczki.
Szliśmy już teraz bardzo powoli. Tanto z największą ostrożnością szukał drogi przed sobą. Nim stawiał krok, badał śnieg drzewcem oszczepu. Mimo to raz i drugi osuwał się w przysypaną śniegiem szczelinę skalną. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, uderzał w przytwierdzone na plecach rakiety, starał się oderwać nas od zbocza. Co kilkanaście kroków przystawaliśmy, by odpocząć. Nad naszymi głowami zwieszały się kamienne ściany Skały Orłów, utkane srebrnym śniegiem. Gdzie jest przełęcz? Po prawej naszej stronie, na krawędzi żlebu, którym zeszła wczoraj lawina, a którego lewą krawędzią wspinaliśmy się pod górę, leżał wielki nawis śnieżny. Nie zdołała go ściągnąć nawet tamta lawina. Czy czeka na nas?
Żleb zwężał się coraz bardziej. Był już tak stromy, że właściwie pełzaliśmy po osypanej śniegiem i oblodzonej stromiźnie skalnej. Brakło mi tchu. Ale ani Tanto, ani ja nie ustawaliśmy. Nie wiedzieliśmy właściwie, czy do przełęczy pozostał jeszcze jeden, dwa, czy tylko pół lotu strzały. Wydawało mi się wprawdzie, że nie więcej niż pół. Ale mogło to być jednak zwykłe złudzenie, chytry podstęp górskich duchów. Jedno tylko wiedzieliśmy na p ewno— Ze jesteśmy już w najgroźniejszym, w śmiertelnie groźnym miejscu naszej drogi. I dlatego nie wolno nam ustawać. Każdy krok jest cenny jak życie, każda chwila jak ono ważna.
Przed nami wyrósł w końcu ogromny głaz, przesłaniający nawet szczyt Skały Orłów. Trzeba go było albo obejść i wejść pod nawis — albo wspiąć się nań tą stroną, którą przywierał do prostopadłej ściany skalnej.
Tanto wahał się tylko przez chwilę. Wsadziwszy za pas rękawice wyjął nóż i począł wykrawać w oblodzonej powierzchni głazu uchwyty dla rąk. i stopnie, na których można by wesprzeć stopę.
Kamienny blok wznosił się przed nami niemal pionowo. Patrzyłem nań mrużąc oczy. Upadek w tym miejscu na pozór nie byłby groźny, gdyby nie to, że po odpadnięciu oblodzonej powierzchni głazu nikt nie potrafiłby się już zatrzymać. Musiałby po prostu obsunąć się głęboko w dół, obudzić lawinę i własną śmierć…
Читать дальше