Idaho, śpiesząc ku rzece, nad którą mieszkała dziewczyna, przeszedł przez burze śnieżne i walczył z szarym niedźwiedziem.
Gdy się spotkali u Stóp Pięknej, skierowali przeciw sobie łuki i błysnęły długie noże. Ona jednak powstrzymała ich ramiona. Tym, na którego czekała, był Idaho. Ale prawa wolnego plemienia nie pozwalały jej wybrać męża spośród dwóch wielkich wojowników bez próby.
Powstrzymała ich strzały i noże.
„Nie chcę — mówiła — wkraczać do namiotu męża poprzez strumień krwi. Dosyć krwi płynie przez nasze smutne ziemie, od kiedy weszli na nie biali.
Oto rzeka — mówiła. — Nie walczcie więc ze sobą, ale z jej wodami. Patrzcie, wodzowie, ty, Czerwony Lisie, i ty, Idaho. Tego ranka ujrzałam na drugim brzegu rzeki krzak czerwonej jagody. Jego gałęzie zwieszają się nad wodą i błyszczą piękniej niż krople krwi. Kto pierwszy z was przyniesie mi gałązkę na zaręczynowy wieniec, ten wprowadzi mnie do swego namiotu”.
I wtedy dała znak. I obaj wodzowie rzucili się w fale wielkiej rzeki. I wtedy także Piękna zapłakała kryjąc twarz w czarnych włosach, bo znów obudziła się w jej sercu miłość do Idaho i zabiło ono silnie nadzieją i strachem — pragnęła, by on właśnie pierwszy zerwał gałązkę czerwonych jagód na cześć tej miłości.
Patrzyła, jak nad wodą płyną rude kity wpięte w pióropusz Czerwpncgo Lisa i jak powiewa nad falą biały pióropusz Idaho. Słuchała biegu szybkich fal i ich uderzeń o brzeg. Słuchała biegu własnego serca.
Biały pióropusz pierwszy błysnął przy krzaku czerwonych jagód i wtedy Piękna zaczęła wołać ponad rzeczną falą:
„O, wspaniały Idaho! O, wielki Idaho, wracaj do mnie! Wracaj jak orzeł do gniazda! Ciebie wybieram, o tobie śpiewałam pieśni”.
Ale Idaho coraz wolniej i coraz słabiej uderzał w fale rękami. A koło niego błyska nie tylko rudy ogon Lisa, lecz także fala czerwieni się krwią. Czerwieni się bardziej niż grona czerwonych jagód. A w barku górskiego wodza tkwi nóż Czerwonego Lisa. Wyrwał on z rąk Idaho gałązkę jagód i wzniósł ponad swą głowę. Wtedy Piękna schyliła się ponad brzegiem, opuściła do wody swe czarne, długie, warkocze, wyciągnęła dłoń ku powracającym.
Pierwszy podpłynął Czerwony Lis. Wtedy zawołała:
„Idź po wodzie, wodzu! Podejdź do mnie! Kłaniam się tobie! Podaj mi gałązkę jagód i podaj mi swój nóż, abym mogła ją przyciąć na wieniec”.; A kiedy Czerwony Lis podał jej wraz z gałązką nóż, czerwony jeszcze od krwi Idaho, obróciła go przeciw zdrajcy. Jej ręka miała wielką siłę, siłę miłości. I ugodziła podwakroć Czerwonego Lisa, i zepchnęła go na głęboką wodę.”
— Wtedy rzuciła swe długie warkocze ku wyciągniętym dłoniom Idaho i podała mu je jak dłonie na ratunek. Kiedy zaś klęknął osłabły na brzegu u jej stóp, przepasała jego skronie wieńcem z czerwonych jagód.
Od tego dnia nad namiotem Idaho i Szamakh krążyły dzikie gołębie śpiewając pieśni o miłości.
Owases umilkł. Milczeliśmy też i my. Konie szły krokiem spokojnym — jak zawsze o wieczornej porze ścichł gwar wijącego się wzdłuż doliny pochodu. Owases popędził nieco swego konia, my jednak nadal pozostaliśmy z tyłu.
Nie wiedzieliśmy, o czym mówić. Dotychczas o kobietach, o dziewczętach zwykliśmy myśleć pogardliwie, wyśmiewać ich gadatliwość, kpić z ich niewiedzy o wszystkich męskich sprawach. A oto tym razem sam Owases powtórzył nam pieśń, w której po raz pierwszy usłyszeliśmy o dziewczynie, po raz pierwszy przekonaliśmy się, że i kobieta może być bohaterem pieśni.
Wjeżdżaliśmy już na Ziemię Słonych Skał. Była to ziemia okrutna i groźna, leżąca wśród wielkich grani górskich. Środkiem jej płynął zaledwie jeden cichy strumień, nad którego brzegiem z rzadka rosły niskie skaiiowa-ciałe sosny o powykręcanych konarach i igłach pokrytych słonym kurzem.
Słony szary pył-był tu wszędzie — pokrywał skały i rudą skąpą trawę. Lekki wiatr unosił go w powietrze przesłaniając słońce. Z rzadka tu można było ujrzeć czarnego królika lub błyszczące oczy świstaka — jedynych mieszkańców tej krainy, którą omijali ludzie i zwierzęta, w której trudno było żyć i ciężko oddychać, którą szczególnie w okresie upałów musiał omijać człowiek, bo inaczej wysychał w oczach, kaszlał, pluł krwią, umierał — sól zżerała płuca.
Patrzyliśmy na Ziemię Słonych Skał niespokojnymi oczami. Ale równocześnie w pamięci wciąż jeszcze powracał obraz pochylonej naci wielką rzeką Pięknej. Jak wyglądała? Jak brzmiał jej głos?
Sowa zapewne też myślał o tym. Był poważny, poważniejszy niż kiedykolwiek. W końcu zwrócił ku mnie głowę.
— Twoja siostra Tinahet — powiedział nieśmiało — jest bardzo ładna. Tinahet? Lubiłem ją. Lubiłem jej wesoły głos i piosenki, które śpiewała, wolałem jednak jasne oczy i słoneczne włosy matki.
Ale matka była piękna jak matka — na pewno inaczej niż żona Idaho. I wtedy przypomniałem sobie ogromne czarne oczy Tinglit z pełgającymi na ich dnie jaśniejszymi płomykami, jej głos, jej uśmiech.
Potrząsnąłem głową.
— Sowo — rzekłem — Tinglit jest o wiele piękniejsza.
Dolina Słonych Skał miała trzy wyjścia, jednak tylko jedno z nich nadawało się do przejścia z końmi i dziećmi. Rozłożyliśmy obóz właśnie u stóp tej przełęczy.
W dolinie panowała cisza. Obóz nasz nie był wesołym obozem. Nie rozpalaliśmy wielkich i trzaskających wesoło ognisk, nie słyszało się śpiewu kobiet i dziewcząt pracujących przy tkaniu derek z sierści karibu lub jelenia.
Owases rozkazał wieść życie zwyczajne. Już na drugi dzień zebrał Młode Wilki do nauki rzucania tomahawkiem i już na drugi dzień po przybyciu tutaj kobiety wróciły do swych Zwykłych zajęć. Wszystko jednak działo się w milczeniu, bez śpiewów i pieśni, które zawsze towarzyszyły Szewanezom.
My, chłopcy, często wypuszczaliśmy się w stronę wielkiego kanionu i dawnego obozu, wyglądając, czy nie wracają wojownicy. Na nas też spadł obowiązek zaopatrywania wszystkich w żywność.
Ziemia Słonych Skał była schronieniem skrytym i bezpiecznym — Owases twierdził, że nigdy jeszcze nie odnalazła do niej drogi stopa białego człowieka. Była to jednak ziemia uboga. Całymi dniami, nieraz do późnej nocy, uganialiśmy się po okolicznych wertepach i zboczach gór, polując na wszystko co jadalne — króliki i świstaki, wiewiórki, szopy, jeżozwierze… Zdobywaliśmy mięsa, ile tylko mogliśmy. Ale ciągle było go za mało. Tym bardziej że Owases zabronił kobietom naruszać zapasy suszonego i tartego mięsa. Co gorsza, okolica była też bardzo uboga w jagody, grzyby i korzenie jadalne. Choć więc nie zaczął się jeszcze głód, to jednak skończyła się sytość.
Mijał dzień za dniem. Kończył się Miesiąc Czerwonych Liści i Dużej Rosy, a wojownicy ciągle jeszcze nie powracali.
Nieraz obaj z Sową stawaliśmy na skalnych zboczach prosząc Wielkiego Ducha, by pozwolił nam choć raz jeden upolować w tej surowej dolinie dużego jelenia czy łosia. Przyrzekaliśmy za to pójść na Świętą Górę i przesiedzieć tam na cześć Manitou pięć dni i pięć nocy bez jedzenia, bez picia.
Na nic jednak nie zdały się ani prośby, ani przyrzeczenia. Nie spotkaliśmy jelenia. Nie spotkaliśmy łosia.
Wreszcie dziewiętnastego dnia pobytu w Dolinie Słonych Skał strażują-cy chłopiec ze szczepu Tanów okrzyknął przybycie jednego z naszych wojowników. Było to w porze południowej, w chwili kiedy kobiety przygotowywały strawę.
Wybiegliśmy naprzeciw posłańca. Był to Żółty Mokasyn, który niegdyś przywiódł mi do obozu Młodych Wilków konia, a którego ojciec wysyłał zwykle jako swego gońca.
Читать дальше