Ojciec zaś jakby nie zrozumiał słów Tanto.
— Pytam, czy widywałeś się z nią — powtórzył. Tanto pochylił głowę.
— Tylko… tylko z daleka, ojcze.
W namiocie nastała cisza. Wszystko to była moja wina! Moja wina. Przeze mnie Tanto mogła spotkać wielka krzywda, a Tinglit wielki wstyd. Cóż z tego, że się widywali? To była ta przyjaźń, o której opowiadał Owases. Taka, jak oomiędzy Piękną a Idaho.
Co postanowi ojciec?
Wszyscy już zapomnieli o mnie. Patrzyli tylko na jego twarz. Ojciec wstał, podszedł do ogniska, zapalił fajkę, w końcu stanął przed Tinglit i przyglądał się jej przez długą chwilę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, opuściła w dół swe wielkie czarne oczy — z jasnymi płomykami na dnie — i tylko ciemne policzki coraz bardziej i silniej podbiegały czerwienią. Matka też wstała, uczyniła jakiś gest, jakby chciała coś powiedzieć. Ale ojciec powstrzymał ją ruchem ręki i zwrócił się do Tanto:
— Powiedziałem tutaj twojej matce, twojej siostrze i twemu bratu, że zasłużyłeś na pochwałę wojowników. Przyznałeś, że widywałeś tę dziewczynę. Widywałeś ją z daleka?
— Tak, ojcze.
— Nie mówiliście ze sobą?
— Nie, ojcze.
— Nie dotykaliście się?
— Nie, ojcze.
Odetchnąłem głęboko, jakby przemknęło mi nad głową wielkie niebezpieczeństwo. Twarz ojca nieco złagodniała. Skinął głową.
— Wobec tego przebaczam ci. Za dwadzieścia dni odbędzie się Święto Wtajemniczenia i dlatego ci przebaczam. Przejdziesz wtedy wtajemniczenie i zostaniesz mężczyzną. Dzisiaj pójdziesz na tydzień między skały i z dala od ludzi proś Wielkiego Ducha, aby pomógł ci przetrwać próbę krwi. Ty zaś, dziewczyno — powiedział do Tinglit — odejdź stąd.
Zwrócił się do wyjścia namiotu. Ale tuż przed progiem jeszcze na chwilę przystanął i… uśmiechnął się do Tinglit.
— Jeśli zechcesz… jeśli zechcecie oboje, powrócisz do namiotu. Ale już do namiotu tego wojownika — dodał wskazując Tanto i wyszedł śmiejąc się prawie nagłos.
Tak oto wpierw stałem się sprawcą nieszczęścia, a potem właśnie dzięki mnie, o wiele wcześniej niż Tanto i Tinglit mogli o tym w ogóle marzyć, ojciec zgodził się, by Tinglit weszła do namiotu jego syna. Stałem się więc sprawcą radości. Tanto po wyjściu dziewczyny przeciągnął mnie raz i drugi pasem po ramionach — ale to była udana złość. A matka po prostu ucałowała. Jednak Tinahet nie chciała się do mnie odzywać. Ale zapowiedziałem jej, że napuszczę dójej sukien czerwonych mrówek. Wtedy Tanto jeszcze raz rzucił się na mnie i zaczęliśmy się tłuc. Zwyciężył mnie od razu, ale w jego głosie była radość, a w uderzeniach tylko zabawa.
Ojciec jednak wydał przecież rozkaz nakazujący bratu ruszyć od razu w drogę. Matka z siostrą wyszły, by przygotować mu konia. Ja zaś pomagałem mu przejrzeć strzały, oczyścić nóż, przygotować paradny strój — i w końcu zgodził się na to, bym go odprowadził kawałek. Czuł się szczęśliwy. Oto za dwadzieścia już dni miał zostać wojownikiem. Ojciec zaś pochwalił go, dał zezwolenie na małżeństwo. Należało skoreystać z radości brata. Toteż gdy ruszyliśmy w drogę, spytałem nieśmiało:
— Opowiesz mi, Tanto?
— O czym? — udawał jeszcze, że nie rozumie.
— O… o wyprawie, o bitwie.
— Ojciec zabronił.
— Tanto!
Odprowadzałem go w głąb doliny, w stronę Czarnych Skał. Tanto jechał na swym małym niespokojnym mustangu patrząc w jaśniejącą nad nami tarczę księżyca. Raz i drugi chciałem przerwać jego zamyślenie, ponowićpytanie, ale zabrakło mi odwagi. W końcu jednak on sam zatrzymał konia.
Przysiedliśmy na ogromnym czarnym głazie, wśród wielkiej ciszy nocnej, płynącej ponad chmurami.
Na pierwsze słowo brata czekałem długo. W końcu zaczął opowiadać:
— Zapamiętaj sobie, że biali z Królewskiej Konnej nie są ślepi ani głusi. Mówię ci to, ponieważ zanim wszedłem na ścieżkę wojenną, myślałem, że tak jest. Myślałem, że wystarczy dzielność naszych wojowników, aby Wap-nap-ao i jego ludzie stali się małymi dziećmi, uciekającymi z płaczem przed plemieniem Szewanezów. Nie wiedziałem, Sat-okh, że kula jest szybsza od strzały, że ich konie są równie silne jak nasze, że ich oczy są dość bystre, by wypatrzyć cel i ślad na drogach puszczy.
Ojciec chciał, żeby zaprowadzić ich daleko w puszczę, w stronę mokrych bagien, tam gdzie ścieżka często kończy się na dnie błota i gdzie nawet łosie częściej znajdują śmierć niż drogę. Ale Wap-nap-ao nie darmo nosi imię Białej Zmii. Jest jadowity jak żmija i chytry jak żmija. Kiedy ruszyliśmy w stronę bagien, on nie poszedł naszym śladem, tylko rozstawił straże na tych drogach, którymi mogliśmy wracać. I kiedy zawróciliśmy od bagien, Sat-okh, ja zostałem wysłany naprzód jako zwiadowca. Natrafiłem na jedną z tych straży. Wtedy zabiłem człowieka.
— Zabiłeś go?
— Tak. Słyszałeś, że ojciec mnie dziś pochwalił. Wielkie Skrzydło i Złamany Nóż chwalili mnie także, za to, że tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Zdobyłem jego broń. Wiedziałem, że robię to po to, aby obronić wolność plemienia, aby nie zapędzono nas do rezerwatu, gdzie będą umierać dzieci i kobiety, a głód wytrąci wojownikom łuki z rąk. Nienawidziłem tego człowieka z Królewskiej Konnej. Ale moje serce, Sat-okh, nie jest spokojne. Nie jest dobrze zabijać człowieka. Nawet jeśli jest wrogiem.
— Jesteś wojownikiem, Tanto — wybuchnąłem.
— Jestem — powiedział ostro — jestem i będę. I nikt nigdy nie powie, że odwróciłem się do wrogów plecami. Ale śmierć przyciąga śmierć. Zabiłem jednego. Ale nic zgubiliśmy śladu, nie ulecieliśmy w powietrze. Wap-nap-ao poszedł naszym tropem. Szedł nim przez wiele dni. Nie zgubił go ani w falach wielkiej rzeki, ani w krainie jezior, ani na równinie. I wtedy zrozumieliśmy,” że śmierć przyciąga śmierć i że musimy stanąć do walki. Nie mogliśmy tego uczynić ani w puszczy, ani na równinie, ponieważ ich broń jest o tyle silniejsza od naszych łuków, o ile silniejszy jest cios niedźwiedzia od rogów jelonka. I musieliśmy zawrócić w stronę gór, choć w ten sposób naprowadzaliśmy białych na ślad całego plemienia Ale tylko góry mogły być naszym sprzymierzeńcem.
Ominęliśmy wejście do Ziemi Słonych Skał. Poszliśmy w Góry Sowie do Kanionu Szepczących Skał. Nie kryliśmy naszego tropu, ale tylko dlatego, że gnał nas pośpiech, bo kończyły się już zapasy, bo musieliśmy wracać do was. Na Radzie Starszych Niebieski Ptak powiedział: „Białych może zatrzymać tylko ich własna krew. Wap-nap-ao nie zgubi już naszego tropu, ale przez krew swoją nie od razu przejdzie. Będzie czekał, będzie Zwoływał nowych wojowników. Przez ten czas odmieni się miesiąc, może nawet dwa. A my może potrafimy wyprowadzić całe plemię w inną, bezpieczniejszą stronę. Kiedy spadnie śnieg, psy Wap-nap-ao stracą węch i zgubią ślad. Może powrócą dopiero na wiosnę. A my wtedy będziemy już daleko”. Rada Starszych zgodziła się, że tylko krew zatrzyma ludzi z Królewskiej Konnej.
Czekaliśmy na nich w Kanionie Szepczących Skał. Konie popędzono w głąb doliny, a my czekaliśmy na wysokich skałach ponad nurtem krętej rzeki i ponad biegnącą wzdłuż niej drogą. Czekaliśmy przez całą noc do zimowego świtu. Nad rzeką płynęła mgła. Czekaliśmy do tej chwili, kiedy stojący na straży Żółty Mokasyn zaczął szczekać jak głodny szakal, któremu nocą nie powiodły się łowy. To był znak, że idą biali. Kiedy ich ujrzałem, znowu ha chwilę przestałem być wojownikiem. Miałem serce małego Uti. Nie bałem się o siebie. Ale kiedy widziałem tych ludzi na dużych, tłustych koniach, z błyszczącymi w pierwszym słońcu strzelbami, rozumiałem, że jeśli nawet zabijemy ich, to przyjdą nowi. Że będą biec śladem plemienia, jak wilki gonią zimą jeleni trop, że potrafią przejść przez krew. Ale potem ojciec wychylił się zza skały i podniósł rękę. Poleciały pierwsze nasze strzały. Wtedy zabiłem drugiego człowieka. Moja strzała ugrzęzła w karku białego człowieka, zamykającego pochód. Sześć razy podnosił ojciec rękę, sześć razy biegły w dół strzały z naszych łuków. Biali nie mieli schronienia, ale ich kule także odnajdywały swój cel. Biali strzelają z broni, która czyni wielki huk, większy niż bicie piorunów. Ten huk zbudził Ducha Gór, zbudził drzemiące kamienie, które zaczęły zbiegać ze stoków i spadać na ludzi Wap-nap-ao. Wtedy Wap-nap-ao, wielki człowiek o czerwonych włosach, kazał im zawrócić. Goniłem go swymi strzałami, ale zawiodły mnie. Osłabła cięciwa. Uciekli. Uciekli niedaleko. My już nie mogliśmy ich dosięgnąć, a oni obsypywali obie ściany kanionu swymi kulami przez cały dzień. Przez cały dzień czekaliśmy, słysząc, jak pękają wokół nas, jak warczą po kamieniach, i nic nie mogliśmy uczynić. Byliśmy wszyscy wojownikami, którzy nie znają strachu, a przecież nie mogliśmy nic uczynić. Nasza broń była niedołężna i słaba jak ręce starców. Drzemiące skały usuwały się z gór, ale nie groziły już im, tylko nam. Strąciły w dolinę Złamanego Noża. Dostał się w ich niewolę, a my nie mogliśmy się ruszyć, póki nie minął dzień, najdłuższy z dni, jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Читать дальше