Biali cofnęli się. Nie przeszli przez własną krew. Miną może dwie odmiany księżyca, zanim Wap-nap-ao wróci, by szukać naszych śladów w górach. Umalowaliśmy twarze barwami zwycięstwa. Zwyciężyliśmy. To było wielkie zwycięstwo, Sat-okh. Tak powiedział ojciec. Tak mówili wszyscy starzy wojownicy. Twój brat jest dumny, że jego nóż nie próżnował, że jego strzały śpiewały Pieśń Śmierci. Ale śmierć przyciąga śmierć. Nasze plemię jest ostatnim plemieniem wolnych ludzi, które nie złożyło przysięgi białemu królowi. W Kanionie Milczących Skał malowaliśmy twarze barwami zwycięstwa i śpiewaliśmy pieśń zwycięstwa, ale białych jest więcej niż gwiazd na sierpniowym niebie. Czy rozumiesz, Sat-okh?
— Rozumiem.
Pożegnałem brata o tej porze, kiedy już pojaśniała wschodnia strona nieba. A zbliżając się do obozu posłyszałem pieśń, jaką nieczęsto śpiewają kobiety w czas pokoju.
Była to Pieśń Śmierci.
W ciągu nocy umarł Szybka Strzała, ojciec tłustego malca, który tak chętnie chował się między skały, mąż krzykliwej i wesołej kobiety.
Wstające słońce leżało długą świetlistą smugą na fali strumienia. To była Droga Słońca. Patrzyłem na nią uważnie i długo, bo sam kiedyś na nią wstąpię. Jest to droga, którą do Krainy Wiecznego Spokoju odchodzą dusze wielkich skał, wojowników, wielkich zwierząt, niedźwiedzi, jeleni i łosi, dusze starych, wielkich drzew.
Kiedy na wodzie kładzie się księżyc i odbija swój słaby blask w fali rzeki lub jeziora, wtedy Drogą Księżyca odchodzą dusze kobiet, małych dzieci, krzaków, kwiatów, jagód i małych zwierzątek. Ale na stopy mężczyzn promień księżycowy jest zbyt słaby. Mógłby się pod nimi ugiąć i załamać. My odchodzimy Drogą Słońca — taką, jaka właśnie teraz lśni przed mymi oczami, a jaką dziś o samym świcie odszedł od nas Szybka Strzała.
Kiedy słońce przeszło swą ścieżkę przez całe niebo i znów rzuciło świetlistą drogę na falę płynącego doliną strumienia, do pierwszej Pieśni Śmierci śpiewanej przez kobietę z rodu Jeleni dołączyła się pieśń druga: Drogą Słońca odszedł tego dnia drugi wojownik z plemienia wolnych Szewanezów.
O nadejdźcie, ciemności, i otoczcie nas.
Niech blask światła nie razi już naszych oczu.
Niech umilkną glosy żyjącego świata.
Gdyż dusze nasze spragnione są spokoju.
Tej nocy nie mogłem usnąć. Byłem bardzo znużony, a jednak nie mogłem usnąć. Ponad całą doliną płynęła nieustająca Pieśń Śmierci. Przykryłem głowę skórą, zatykałem uszy. A jednak pieśń dobiegała zewsząd, hamowała bieg serca, mówiła, że śmierć przyciąga śmierć.
. Wraz z głosem pieśni przyszły widziadła — nieznani wojownicy. Ich nagie piersi pokryte były ranami wielkimi jak złożone dłonie. Usta krzyczące coś w ciszy. Ręce łaknące czegoś, czego nie mogą dosięgnąć. Ramiona i plecy tak naprężone z wysiłku, że aż spływające krwią. Patrzące na to twarze białych, twarze uśmiechnięte i blade, liczne jak gwiazdy na niebie sierpniowym. W ich ciemnych oczodołach błyskały źrenice, jak ślepia rysi lub wilków. Zbliżali się ku mnie coraz bardziej. Pełne ich było niebo, pełna ziemia, nachylały się nade mną ich oczy wilków, oczy rysiów, oczy sów… Zacząłem krzyczeć, wybiegłem z krzykiem przed namiot.
Tu oprzytomniałem, noc była chłodna i czysta, ale nie była to noc, która mogła cieszyć serce i odpędzić złe widziadła. Dudnienie bębnów i śpiew znów ogarnęły mnie szeroką falą. Chwilami ponad śpiew unosił się wysoki głos fletu, wibrował w powietrzu jak zbłąkany ptak i ginął razem z dymem ognisk ponad szczytami skał. Na środku placu siedziały wokół zabitych wojowników wszystkie kobiety plemienia. Noc przechylała się już ku świtowi, ogniska dogorywały rzucając słaby tylko błysk na ciała zabitych. Obie wdowy obcięły już swe warkocze, ich głowy były białe od popiołu, który sypały na swe włosy-:
Gruby chłopiec siedział przy swym ojcu nie płacząc. Oczy miał szeroko otwarte, błyszczące i nieruchome. I teraz już nie miał twarzy Uti. Kiedy spotkałem jego wzrok, drgnęło mi serce, bo to były oczy Szybkiej Strzały. A więc nie odszedł on całkiem — Część jego duszy pozostała w tym małym tłustym Uti, który kiedyś, podobnie jak ojciec, podniesie topór na niedźwiedzia, ażeby zdobyć mięso dla swego rodu, i który, gdy zajdzie potrzeba, zagrodzi drogę białym do swojej wioski.
Rano od strony leśnej doliny ukazało się czterech wojowników i czarownik. Nieśli na barkach przygotowane w nocy pod kierunkiem szamana nosze, na których Szybka Strzała i drugi zmarły wojownik mieli odbyć swą ostatnią drogę do groty u podnóża Kensketu — Skały Zmarłych.
Na widok wojowników żony zabitych zaczęły przebierać swych mężów do ostatniej drogi, śpiewając im cicho:
O sławny mój mężu!
Zakładam ci mokasyny ze skóry karibu, aby krok twój był lekki i miękki abyś szybko zaszedł do Wielkiej Krainy Spokoju. Maluję twoją twarz barwami miłości i przyjaźni, bo Giche Manitou wypali z tobą świętą fajkę.
Bluza ta będzie przypominała ci zawsze o wielkich twych czynach na” ziemi. Żyj szczęśliwie obok Wielkiego Ducha, a orle pióra niech ci śpiewają o chwale twego życia…
Gorzka Jagoda obchodził krąg stojących wokół wojowników i Młodych Wilków, by wybrać orszak, który odprowadzi obu zmarłych na miejsce pożegnania. W pochodzie tym mieli bowiem iść ojcowie i synowie najstarsi i najmłodsi z tych, którzy mają już swe imiona — aby każdy umiał odnaleźć drogę do Groty Milczących Wojowników, jeśli nawet sam jeden miałby pozostać na ziemi.
Pochód prowadził mój ojciec. Ja zaś byłem najmłodszym z tych, których wybrał Gorzka Jagoda.
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Przodem szedł wojownik przybrany w czarne pióra. Prowadził nas jednostajnym, powolnym głosem niesionego przez siebie bębna. Tuż za nim postępowało dwóch innych z drewnianymi grzechotkami, a przyczepione U ich kostek końskie ogony zacierały na ścieżce ślad mokasynów, tak jak zaciera swój ślad każdy brat śmierci.
Szliśmy bez słów, bez rozmów i pieśni, wsłuchani w odgłos bębna i grzechotek. Ci, którzy należeli do rodu zabitych, pomazali twarze sadzami i poranili sobie nożami piersi, krew swą ofiarowując duszom umarłych…
Zdążaliśmy do wnętrza Słonych Skał. Dokoła panowała pustka. Tu już była ziemia milczenia, suszy i głodu. Czasem tylko pośród krzaków przesunie się z wolna szakal, a nad skałą przeleci ciężko sęp. To jedyni mieszkańcy serca Słota i Skały. Dalej już ciągną się tylko długie łańcuchy gór, pokryte wiecznym śniegiem. Żaden ptak nie przeleci przez puste niebo nad nimi, żaden szmer żyjącego stworzenia nie przerwie ich milczenia.
Pod sam wieczór stanęliśmy przed dwiema ciemnymi skałami, broniącymi wejścia do ostatniego wąwozu całej wielkiej doliny. Strzegły go też ułożone pod skałami niedźwiedzie czaszki. Każdy z orszaku wkładał do ich wnętrza ofiarną szczyptę tytoniu, prosząc duchów niedźwiedzi, by broniły żywych przed złymi duchami. Tu orszak się zatrzymał.
Malowaliśmy swe ciała w powitalne barwy plemienne, a wszyscy wojownicy wypalili kalumet — fajkę pokoju, wydmuchując święty dym w niebo, ziemię i cztery strony świata.
Zapewniwszy sobie przychylność duchów mogliśmy już wyruszyć w dalszą drogę. Wiodła ona przez wąwóz, w którym coraz częściej natrafialiśmy na wyschłe od słońca i deszczu szkielety zwierząt. Ktokolwiek bowiem zbłądził pomiędzy ścianami ostatniego wąwozu Doliny Słonych Skał, nie odnalazł wyjścia — musiał zginąć z braku wody i pożywienia. Były tu tylko kamienie i słony pył. Kusketa — skały mówiące o śmierci. Oto przepaść dzieląca dwie ostatnie części wąwozu.
Читать дальше