– Jeżeli chcesz zapewnić bezpieczeństwo Armandowi, musisz uczynić rzecz bardzo prostą, droga lady.
W oczach Małgorzaty widać było pytanie: "Co mam uczynić?"
– Abyś została tu na miejscu, nie odważyła się na najmniejszy okrzyk ani słowo, zanim dam ci na to pozwolenie. Ale myślę, że usłuchasz mnie – dodał z tym dziwnym chichotem, który wzbudzał w Małgorzacie tak okropne obrzydzenie – gdyż inaczej, jeżeli będziesz usiłowała uciec lub krzyczeć, moi ludzie, a jest ich trzydziestu – schwycą St. Justa, de Tournay'a oraz ich przyjaciół i rozstrzelają tu na mój rozkaz w twoich oczach.
Małgorzata, choć zdrętwiała ze znużenia, miała jednak dosyć przytomności umysłu, aby uświadomić sobie całą potworną grozę położenia. I oto musiała milczeć i pozwolić, aby ubóstwiany Percy nieświadomie poszedł na śmierć, albo ostrzec go krzykiem i skazać na zgubę własnego brata i trzech innych bezbronnych ludzi…
Nie mogła rozpoznać rysów Chauvelina, ale czuła na sobie jego blade, przebiegłe oczy z wyrazem szyderstwa i ironii, słyszała tuż nad uchem jego szept, i zgasł ostatni błysk nadziei w jej sercu.
– Nie myśl, piękna pani -dodał z udaną galanterią – o nikim innym tylko o bracie. Jedyna rzecz, którą możesz dla niego uczynić, to pozostać tu gdzie jesteś i milczeć. Żołnierze mają bardzo dokładne rozkazy, aby go oszczędzać; w każdym wypadku co ci zależeć może na sławnym "Szkarłatnym Kwiecie"? Czymże on jest dla ciebie? Wierz mi, że żadne ostrzeżenie z twojej strony nie może go już wyratować. A teraz pozwól, piękna pani, abym cię uwolnił od niewygodnego knebla, który rani twoje czarowne usta. Widzisz, że pragnę, abyś była wolną i sama rozstrzygnęła, co ci należy uczynić.
Z myślami w błędnej rozterce, z krwią pulsującą w skroniach, z nerwami sparaliżowanymi trwogą i sercem ściśniętym bólem i rozpaczą lady Blakeney siedziała bezradnie w ciemnościach otaczających ją nieprzeniknioną zasłoną.
Nie widziała morza, ale nieustanny szum przypływu dochodził do jej uszu, szepcząc o zmarłych nadziejach, utraconej miłości, o mężu, którego zdradziła i wydała katom własnymi rękoma…
Chauvelin wyjął jej z ust knebel, ale nie miała nawet siły krzyknąć. Była tak słaba, tak śmiertelnie znużona, że nie mogła ustać na nogach, ani zebrać myśli.
Ach, gdyby mogła zastanowić się nad tym, co należało czynić! Nie czuła słodkiego zapachu jesiennego powietrza, połączonego z orzeźwiającą wonią morza, nie słyszała łagodnego szumu fal, miała wrażenie, że oszalała. Wydawało jej się niemożliwością, by ona, lady Małgorzata Blakeney, królowa londyńskiego towarzystwa, siedziała tutaj na brzegu urwiska wśród nocnych ciemności obok zaciętego wroga, wiedząc, że ten, którego lekceważyła i nie doceniała, a który był jej teraz droższy ponad wszystko w świecie, idzie prosto ku pewnej zgubie, a ona nie może uczynić nic, aby go uratować…
Czemu nie pośle ostrzeżenia przeraźliwym krzykiem, który by tysiącznym echem odbił się na tym opustoszałym wybrzeżu? Chciała krzyknąć, a czuła już ten krzyk wznoszący się w jej piersi, ale paraliżowała ją myśl o okropnych skutkach… brat i jej towarzysze rozstrzelani w jej oczach jakby z jej rozkazu… ona w roli ich zabójczyni…
Jakże dobrze znał kobiecą duszę ten szatan wcielony w Chauvelina! Zagrał na strunach niewieściej duszy, jak znakomity wirtuoz gra na instrumencie muzycznym. Przeniknął do głębi jej myśli i uczynił ją niewolnicą swej woli. Była zbyt słabą kobietą, aby krzykiem ostrzec męża i z całą świadomością skazać jednocześnie na rozstrzelanie Armanda i splamić dłonie ukochaną krwią… widzieć może jak umiera z przekleństwem na ustach! Byłaby także świadkiem konania starego ojca Zuzanny i tylu innych, którzy uciekli z Francji przed gilotyną… a więc musiała czekać, wciąż czekać, a noc już bladła, szarzał wczesny świt, choć jutrzenka nie zabłysła jeszcze. Może szumiało cicho, jesienny powiew łagodnie muskał twarz, a puste wybrzeże milczało wciąż jak grób.
Nagle nie wiadomo skąd, lecz blisko, wesoły i silny głos zaśpiewał: "Boże, ochraniaj króla".
XXX. Jacht
Krew zastygła w żyłach Małgorzaty. Odgadła raczej niż usłyszała, że straż gotowała się do walki. Czuła, że każdy żołnierz z szablą w ręku czeka przyczajony na skok.
Głos zbliżał się coraz bardziej. Wśród ogromu pustych skał i monotonnego szumu morza, u stóp kamiennych urwisk nie można było określić, z jak daleka i skąd nadchodził ów beztroski śpiewak, wznoszący pieśń do Boga za swoim królem i jakby nieświadomy, że był u progu śmierci. Słaby z początku głos brzmiał coraz potężniej i niekiedy kamyk trącony widocznie nogą śpiewaka, toczył się po skalistej przepaści i spadał na piaszczyste wybrzeże.
Małgorzata czuła, że życie i siły ją opuszczają. Śpiew zbliżał się powoli, Percy dochodził do miejsca zasadzki.
Wyraźnie słyszała szczęk broni Desgasa tuż przy sobie.
– Nie, nie! Boże mój! -jęknęła głucho. – Niech raczej krew Armanda spadnie na jej głowę! Niech raczej ona będzie jego zabójczynią, niech raczej Armand pogardzi nią i znienawidzi, ale Boże, Boże! wyratuj go za wszelką cenę!
Zerwała się z dzikim krzykiem i pobiegła wzdłuż skały, która służyła jej za oparcie. Spostrzegła czerwone światełko poprzez szpary desek chaty, rzuciła się ku niej i padła u stóp drewnianej ściany szałasu, bijąc w nią pięściami i krzycząc z dziką namiętnością:
– Armandzie! Armandzie! Strzelaj, na miłość boską! Twój wódz się zbliża! Zdradzono go! Czy słyszysz, Armandzie? Strzelaj, w imię boskie!
Ktoś ją pochwycił i rzucił na ziemię. Leżała teraz na trawie, płacząc i krzycząc konwulsyjnie wśród łez:
– Percy, uchodź, błagam cię! Armandzie! czemu nie strzelasz?
– Niech jeden z was uciszy wrzaski tej kobiety – zawył Chauvelin, hamując się, aby jej nie uderzyć.
Zarzucono jakąś płachtę na jej twarz. Nie mogła oddychać i znów zapanowało głuche milczenie.
Odważny śpiewak umilkł również, przestraszony widocznie oszalałym krzykiem Małgorzaty. Żołnierze wypełzli z ukrycia, gdyż wszelka ostrożność stała się zbyteczna. W powietrzu jeszcze drżało echo rozdzierającego jęku młodej kobiety.
Ze strasznym przekleństwem, nie obiecującym nic dobrego dla tej, która śmiała obrócić wniwecz jego genialne plany, Chauvelin krzyknął słowa komendy:
– Wejść do chaty, chłopcy, i nie wypuścić stamtąd nikogo żywego!
Księżyc wychylił się znów spoza chmur. Ciemność osłaniająca wybrzeże rozproszyła się i srebrzyste promienie oblały okoliczne skały.
Kilku żołnierzy rzuciło się ku drzwiom, a dwóch zostało przy Małgorzacie. Drzwi były na pół otwarte. Jeden z ludzi pchnął je, lecz wewnątrz panowała ciemność i tylko ognisko rozpalone w kącie chaty rzucało słaby blask. Żołnierze stanęli na progu, czekając na dalsze rozkazy.
Chauvelin, który spodziewał się gwałtownego ataku i śmiałego oporu ze strony zbiegów pod osłoną ciemności, oniemiał ze zdumienia, widząc swych ludzi, stojących na progu; z wnętrza chaty nie dochodził najmniejszy szelest.
Przejęty złowrogim przeczuciem, Chauvelin zbliżył się do drzwi i przeszukawszy spojrzeniem wnętrze szałasu, zapytał śpiesznie:
– Co to ma znaczyć?…
– Myślę, obywatelu, że tu nie ma nikogo – odezwał się flegmatycznie żołnierz.
– Spodziewam się, że nie daliście uciec czterem łotrom! -zabrzmiał głos dyplomaty. -Rozkazałem wam, aby żywa dusza stąd nie uszła! Niech wszyscy prędko biegną za nimi! Śpieszcie się i szukajcie ich na wszystkie strony!
Читать дальше