Po niebie pędziły ciężkie szare chmury. Do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny, ale wieczór był już chłodny. Zbierało się na deszcz. Przysiadła na głazie i odkręciła termos, żeby nalać kawy, a Steve przemierzał ostatnie metry dzielące go od jaskini.
Dla dobra szczeniąt trzeba było ograniczać ich kontakty z ludźmi, ale chciała na nie popatrzeć. Widziała jak małe potworki, poczuwszy zapach Steve'a, wysypały się zza skalnego występu z ogromnym entuzjazmem.
Popatrzyła na nie z czułością. Tak bardzo wyrosły. Uszy miały już stojące, potrafiły warczeć i wyć jak dorosłe wilki. A syn Białego Wilka piękne śnieżnobiałe szczenię, zdobył dominującą pozycję wśród rodzeństwa.
Zdjęła rękawice i oplotła dłońmi kubek, wpatrując się w Steve'a. Kucał, otoczony rozszczekanymi wilczkami. Hamlet, Grom i Scarlett już regularnie przynosiły młodym smakołyki z lasu, więc nie musiał ich karmić. Łobuziaki miały jednak trudne dzieciństwo, więc dawał im jeszcze witaminy w postaci smacznych kąsków.
Usłyszała za sobą jakiś dźwięk. Odwróciła głowę i w odległości kilku metrów od siebie zobaczyła Białego Wilka.
– Cześć, kolego – szepnęła. – Przyszedłeś się ze mną zobaczyć?
Najwyraźniej tak było, bo wielkie zwierzę przykuśtykało bliżej z wysoko uniesionym ogonem, wpatrzone w nią swymi sięgającymi w głąb duszy oczyma. Wyglądał na groźnego, dzikiego i wystarczająco zdrowego, by ją rozszarpać w mgnieniu oka. Podbiegł jeszcze kilka kroków, a potem podniósł pysk i strącił jej czapkę z głowy.
– Hej! – zaprotestowała bez przekonania. Wilk cofnął się kilka kroków, ale przekrzywił łeb i pomachał srebrzystobiałym ogonem, jakby zapraszając do zabawy.
– Chcesz zabrać moją czapkę, olbrzymie? – Podniosła czapkę i rzuciła ją. Wilk skoczył za nią i, niestety, uciekł ze swoim nowym skarbem. Kiedy wrócił w podskokach zza kępy sosen, nie miał czapki, ale znów przekrzywił łeb i machnął ogonem, jakby prosił ją o coś jeszcze.
– Nie ma mowy, utrapieńcze, więcej ubrań ode mnie nie dostaniesz. Może pobawimy się patykiem?
Podniosła jakąś gałązkę, ale uważała, żeby trzymać ją nisko, bo uniesiony patyk wilk mógłby potraktować jako oznakę agresji. Chwycił gałązkę i podrzucił kilka razy, a potem podbiegł do Mary Ellen. Okazywana przez niego ochota do zabawy rozgrzała jej serce. Zupełnie tak jak Steve, Biały Wilk był radosny, łobuzerski, przyjazny… i samotny. Na tyle samotny, że zaakceptował jej towarzystwo.
Znów rzuciła w jego kierunku patyk, lecz zabawa raptownie się skończyła. Biały Wilk nagle warknął, obnażył zęby i zjeżył sierść. Mary Ellen zmarszczyła czoło, zastanawiając się, czy zrobiła coś niewłaściwego.
Wilk odwrócił się gwałtownie, zaczął węszyć i znów warknął. Mary Ellen usłyszała za sosnami trzask łamanej gałęzi. Biały Wilk rzucił się przez las w tym kierunku. Martwiąc się o jego ranę – wilk jeszcze kulał – Mary Ellen ruszyła za nim. Chciała tylko mieć go na oku, żeby móc zawołać Steve'a gdyby zwierzę wpadło w jakieś kłopoty.
Po chwili, zdyszana, znalazła się na szczycie wzgórza. Inne wilki zniknęły. Za gałęziami ogromnego srebrzystego świerka zobaczyła przemykający cień. Biały Wilk. Ale tuż za nim dostrzegła jakiś ruch. To był mężczyzna w wojskowym stroju maskującym. Zalśniło coś metalowego, co intruz upuścił w biegu.
– Steve!
Ogarnął ją strach. Lęk, że mężczyzna ma broń i zastrzeli Białego Wilka. Bała się, że wilk zaatakuje mężczyznę, a przede wszystkim obawiała się, że jeśli teraz, natychmiast, coś się nie stanie, to ktoś zostanie ranny. Zawołała Steve'a pewna, że ją słyszy. Nie jest przecież tak daleko. A będąc tchórzem – prawdziwym, patentowanym tchórzem – zamierzała usunąć się na bok, zejść Steve'owi i wszystkim innym z drogi. Jednak w chwili, gdy się odwracała, rozpoznała leżący w błocie kawałek metalu.
To był potrzask. Jej pamięć przywołała obraz zakrwawionego Białego Wilka z łapą uwięzioną w identycznej okrutnej paszczy. Teraz trzaski się zbliżały. Intruz zawrócił. Idiota, pewnie w końcu zdał sobie sprawę, że powinien skierować się do drogi i samochodu. Ale to znaczyło, że przedzierał się przez krzaki w odległości mniejszej niż dziesięć metrów od niej. Cholera. Biały Wilk tropił go, błyskając zza drzew białym futrem.
Pobiegła. Robiła już w życiu głupstwa kierując się impulsem, ale teraz nie miała wyboru. Czuła grożącą katastrofę, czuła ją w panicznym biciu swego serca. Zwierzę za chwilę zaatakuje tego durnia a jeśli do tego dojdzie, to Steve, Biały Wilk i wszystkie inne wilki drogo za to zapłacą.
Mężczyzna pędził przez las dokładnie w jej stronę. Przebiegnie tuż obok niej! Nie zastanawiała się, nie miała na to czasu. Istniała tylko jedna szansa, by zapobiec nieszczęściu. Skoczyła intruzowi na plecy i wczepiła się w nie niczym kleszcz, krzycząc:
– Steve! – I jeszcze: – Biały Wilku, nie!
Uderzył ją komizm tej sytuacji – tylko dureń spodziewałby się, że dziki wilk posłucha ludzkiego rozkazu. O, Boże, ale wpadła. Siła jej skoku nie przewróciła mężczyzny, który zaklął zaskoczony. Próbował ją zrzucić z pleców, przeklinając, krzycząc i szarpiąc się gwałtownie.
Mięśnie nóg i rąk ścierpły jej od wysiłku i Mary Ellen z rozpaczą zdała sobie sprawę, że nie jest na tyle silna, żeby przewrócić nieznajomego. Miał strzelbę, co zauważyła dopiero wtedy, kiedy ją upuścił podczas szamotaniny. Przynajmniej na razie ta broń nie zagrażała jej ani Białemu Wilkowi. Mężczyzna kręcił się dookoła usiłując ją zrzucić. Uderzyła głową w twardy pień drzewa i zobaczyła wszystkie gwiazdy. Ujrzała też siebie w głównej roli w komedii w stylu tych z Flipem i Flapem o głupiej kobiecie ujeżdżającej ludzkiego mustanga.
– Schneider…
Poprzez zgiełk w jej głowie przedarł się głos Steve'a. Dopiero teraz rozpoznała w kłusowniku Richarda Schneidera z baru. Steve potrafiłby prawdopodobnie tym swoim cichym, aksamitnym głosem rozbrajać bomby. Potrafił też sprawić, że kobieta traciła dla niego serce.
Schneider być może nie wiedział, w jakie wpadł kłopoty, ale ona wiedziała.
– Schneider. Masz się odwrócić, a potem powoli i bardzo ostrożnie postawić tę panią na ziemi. Chyba nie chcesz, żeby coś jej się stało. Zapewniam cię, że nie będę szczęśliwy, jeśli zobaczę na jej ciele chociaż jeden siniec. W porządku. Nie rób szybkich ruchów, a wszystko będzie dobrze…
Niektóre przyjęcia ciągnęły się w nieskończoność. Zanim Mary Ellen zwinęła się w rogu kanapy w przyczepie Steve'a zapadła kompletna ciemność. Ledwo usiadła, podał jej szklaneczkę whisky z Południa. Nie znosiła jej. Szczenięta miały się dobrze, podobnie jak Biały Wilk. Wszyscy byli zadowoleni, poza Schneiderem, który wcale nie był zachwycony, kiedy Wooley Harris znalazł u niego w kieszeni woreczek z marihuaną. No i który został oskarżony o kłusownictwo. W końcu jednak całe zamieszanie minęło i ona też czuła się dobrze – tyle że kiedy przełknęła obrzydliwą whisky, Steve postawił przed nią następną szklaneczkę.
– Wolałabym już truciznę…
– Nie odmawiaj, dobrze? Jeszcze teraz ręce mi się trzęsą. Będę spokojniejszy, jeśli się napijesz.
Ręce wcale mu się nie trzęsły. Mary Ellen – owszem. Narzucił jej na ramiona ogromny koc. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
– Czuję się naprawdę… głupio – przyznała się.
– Głupio? – Steve uniósł w zdumieniu brwi. – Uduszę cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś tak niebezpiecznego, ale przyskrzyniliśmy drania jedynie dzięki tobie. Dlaczego miałabyś się czuć głupio?
Читать дальше