Zamknął oczy i cierpiał w milczeniu, starając się nie zwracać uwagi na fale oślepiającego bólu, które odmierzały bicie serca, pulsując w naczyniach krwionośnych pod gałkami ocznymi. Dziesięć lat temu Jason Street, wówczas niespełna trzydziestoletni, zgłosił się do ConMinu z doskonałą rekomendacją. Przez następne lata nie wydarzyło się nic, co dałoby van Luikowi powód do zwątpienia w jego zdolności i lojalność wobec firmy.
Do tej pory. Teraz coś się nie zgadzało. Street grał na zwłokę, kłamał albo nie ujawniał jakichś ważnych informacji. Van Luik nie wiedział, czy Australijczyk coś kręci, żeby uniknąć gniewu ConMinu, czy ma inne, mniej oczywiste powody.
– Czy udało ci się dowiedzieć czegoś na temat helikoptera? – zapytał łagodnie.
– Sprawdziłem wszystkie firmy wynajmujące helikoptery w Australii Zachodniej i na Terytorium Północnym. Żadnego śladu. Nie ma też żadnego zapisu tego lotu w kontroli ruchu powietrznego. To musiała być prywatna maszyna.
– Znajdź ten helikopter! – Van Luik niemal się zakrztusił, kiedy poczuł nagły, przeszywający ból, wywołany wybuchem złości. Przez chwilę oddychał płytko przez rozchylone usta. Kiedy znowu się odezwał, jego głos brzmiał cicho i spokojnie. – Musimy się dowiedzieć, kto ma te wiersze i kamienie.
– Pracuję nad tym, koleś.
Holender przełożył słuchawkę do lewej dłoni i pomasował prawą skroń długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Na małym palcu prawej ręki połyskiwał pięciokaratowy brylant o kwadratowym kroju, klasy D, czystej wody. Kamień był osadzony w matowej platynie. Był to jedyny klejnot, jaki nosił van Luik. Więcej nie potrzebował. W Antwerpii taki kamień jest jak wizytówka, która natychmiast zawiadamia wtajemniczonych, że jej właściciel należy do międzynarodowego bractwa ludzi zajmujących się diamentami.
– Oczywiście, masz przy sobie kopię „Pawia z Antypodów”? – zapytał Holender.
– Sara sprawdziła te wiersze tydzień przed śmiercią Abe'a. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przysłałem ci ostatnią wersję.
– Przypuszczam, że nie udało się jej skopiować testamentu? – Van Luik mówił cicho, niemal oskarżycielsko. Kiedy Street nie odpowiedział, dodał: – Czy chociaż widziała ten dokument?
Australijczyk wciągnął głęboko powietrze i oznajmił Holendrowi to, co ten i tak już wiedział.
– Abe zostawiał „Pawia” na stoliku przy łóżku, ale testament zachowywał w tajemnicy. Strzegł go jeszcze pilniej niż diamentów w woreczku.
Van Luik wymamrotał coś pod nosem. Otworzył leżącą na biurku teczkę i wyjął z niej plik fotografii. Były to ziarniste powiększenia z miniaturowego filmu aparatu Minox. Widniały na nich kartki grubego, liniowanego papieru, zapisane pajęczym, staromodnym charakterem pisma – chaotyczne wierszydła bez żadnego znaczenia albo sprytnie zaszyfrowane wskazówki dotyczące położenia tajemniczej kopalni. Wciąż nie udawało się rozwiązać tej zagadki.
– Masz przed sobą kopię, prawda? – powiedział van Luik. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Street zdusił przekleństwo.
– Tak – odparł.
– Zaczynaj.
– Odczep się, van Luik. Tyle razy już to robiliśmy, że…
– Zaczynaj – powtórzył chłodno Holender.
Zapadła cisza, po której rozległ się cichy szelest papieru, kiedy Street przekładał kartki z dziwacznymi wierszami Szalonego Abe'a.
– Życzysz sobie usłyszeć jakąś konkretną strofkę? – zapytał prowokująco Australijczyk. Wiedział, że dyrektor nie znosi „Pawia” nie tylko dlatego, że nie potrafi go rozszyfrować.
– Tym razem zaczniemy od czwartej.
– Dobrze.
Street zaczął czytać głośno i monotonnie.
Znajdź ją, jeśli potrafisz, jeśli masz odwagę iść
Tam, gdzie czarny łabędź gości nad martwego morza kośćmi,
Gdzie każdy człowiek to Percy, a skała to lady Jane.
Skończył czytać i czekał.
Van Luik również się nie odzywał.
Z cichym przekleństwem Street zaczął tłumaczyć fragment, który czytał i omawiał już tak często, że słowa powoli traciły dla niego wszelkie znaczenie.
– Pierwsza linijka…
– Jej znaczenie jest oczywiste – przerwał mu Holender. – Tak samo jak drugiej. Zacznij od trzeciej.
– Dobra. Czarne łabędzie są w interiorze bardzo pospolite, jak kiedyś koala na wschodnim wybrzeżu. Być może Abe mówi tu o jakimś złożu nad billabongiem.
– Wyjaśnij.
– Billabong to głębokie zakole rzeki, które w porze suchej zamienia się w sadzawkę, kiedy płytsze partie wysychają – tłumaczył mechanicznie Street.
– Dalej.
Australijczyk mocniej zacisnął dłoń na słuchawce. Ze wszystkich sztuczek van Luika najbardziej upokarzała go właśnie ta, kiedy zmuszał go, żeby w nieskończoność powtarzał to samo. Była to jednocześnie bardzo skuteczna metoda wykrywania kłamstw, co Street rozumiał i sam wykorzystywał wobec swoich podwładnych.
– Abe mógł natrafić na złoże w pobliżu biIlabongu, tylko że ani na dzierżawionych przez niego terenach, ani na stacji nie ma sadzawki wystarczająco dużej, żeby ją nazwać billabongiem – mówił monotonnie. – Jedynym punktem, w którym przez cały rok utrzymuje się woda, jest studnia przy domu.
Van Luik wydał z siebie jakiś krótki odgłos, który mógł oznaczać wszystko. Street wiedział, że to ponaglenie do dalszych wyjaśnień.
– Zostają nam te cholerne „kości martwego morza” – ciągnął beznamiętnie. – Ponieważ nie znaleźliśmy żadnego billabongu, po którym pływałyby łabędzie, nic dziwnego, że nie natrafiliśmy również na żaden zbiornik wodny na podłożu ze skamielin morskich, który wskazywałby drogę do kopalni.
– Dalej.
Street uśmiechnął się blado. Podejrzewał, że van Luik, w przeciwieństwie do Abe'a, brzydzi się seksem. Stary wariat odrywał się od baby tylko wtedy, kiedy wypił za dużo piwa i był do niczego.
– Abe mówi nam, żebyśmy znaleźli kopalnię, jeśli mamy odwagę iść tam, „Gdzie każdy człowiek to Percy, a skała to Lady Jane". – Street przeciągał słowa. – Australijczycy mówią na fiuta Percy. Zgadnij, co oznacza lady Jane.
Van Luik stęknął. Nie musiał zgadywać. Wszystko to słyszał już przedtem, i to nie raz.
– Tak więc Abe każe nam iść tam, gdzie mężczyźni mają fiuty, a kobiety kamienne cipki – streścił Street. – Witamy w australijskim interiorze. To zawęża pole naszych poszukiwań do kilku tysięcy kilometrów kwadratowych niezamieszkanych terenów. – Van Luik chciał coś powiedzieć, ale Australijczyk nie dopuścił go do głosu. – W następnej zwrotce „bursztynowa rzeka” oznacza chyba piwo, tak? Jeśli wystarczająco dużo go wypijesz, „wysikasz żółte morze”. Potem jest…
– Przejdź do następnej zwrotki – przerwał mu van Luik.
– Dobra.
Wejdź do mego łóżka, tam czeka mój Percy,
Brygido i Ingrid, miła Diano i Mercy, Kewpie i Daisy i Kelly,
Puszczacie się jęcząc coś o miłości. Królowe zdrady,
Przeklinam wasze gorące uściski.
Street wziął głęboki oddech i ciągnął drwiąco:
– Już rozszyfrowaliśmy Percy'ego, pozostają nam te żeńskie imiona. To nie są miasta, wsie, osady, skrzyżowania dróg, szlaki, ścieżki, farmy ani nic innego, tylko po prostu inne nazwy cipki w australijskiej gwarze.
Van Luik mruknął coś z odrazą.
– Co to znaczy puszczać się, wiadomo – uparcie kontynuował Street. – Może ten stary wariat postrzegał drążenie szybów jako doświadczenie seksualne, a może nie. Tak czy owak, ten wiersz prawie w całości jest o tych sprawach, a przy tym ma nam powiedzieć, gdzie szukać tych cholernych diamentów.
Читать дальше