– To dobrze czy źle? – niepewnie zapytał Chińczyk.
– Jeśli chodzi o cięcie, to dobrze. Kamienie wydobyte prosto z pierwotnego złoża tracą przy obróbce połowę wagi. Aluwialne stracą nie więcej niż dwadzieścia procent w drodze między kopalnią a palcem jakiejś rozpuszczonej damy.
– Więc te kamienie są przynajmniej o trzydzieści procent droższe od niealuwialnych diamentów o tej samej wadze? – zapytał szybko Wing.
Cole uśmiechnął się. Wing nie musiał wiele wiedzieć o diamentach, żeby dokonać w myślach sprawnego bilansu ich wartości. To był jeden z powodów, dla których Cole ufał byłemu wspólnikowi. Wiedział, co go napędza: zysk.
– Biorąc pod uwagę nie tylko wielkość, ale również barwę, masz na biurku diamenty łącznej wartości co najmniej miliona dolarów. Pocięte i oszlifowane będą warte o wiele więcej.
– Ile?
– To zależy od tego, jak bardzo ktoś ich pożąda., Kolorowe błyskotki…
– Kolorowe błyskotki? – przerwał mu Chińczyk.
– Diamenty o wyjątkowo pięknych barwach. Występują cholernie rzadko, a prawdziwie zielone są najrzadsze ze wszystkich. Nie wiem, skąd pochodzą te okazy, ale to prawdziwy skarbiec Pana Boga.
– Czy istnieją kopalnie, które można by tak nazwać?
– W Australii? Ja o takich nie słyszałem.
– A gdzie indziej na świecie? – dopytywał się niecierpliwie Wing.
– Słyszałeś kiedy o Namaqualandzie? Leży na południowo- -zachodnim wybrzeżu Afryki, poniżej ujścia rzeki Orange. – Wing potrząsnął głową. – Jakieś sześćdziesiąt lat temu geolog Hans Merensky badał tam tereny należące do spółki Crown. Natrafił na diamenty zgromadzone w jednym miejscu na powierzchni ziemi, jak jajka w gnieździe przepiórki. – Wing nic nie powiedział, tylko wyprostował się w fotelu i nachylił bliżej do Cole'a. – Gdziekolwiek Merensky spojrzał, znajdował nowe diamenty – ciągnął Amerykanin. – Wkrótce nie mieściły mu się w dłoniach. Większość z nich była zbyt duża, żeby przejść przez szyjkę jego manierki. Musiał je chować w pudełka po cukierkach.
Wing jęknął cicho i spojrzał na niewielką kupkę diamentów na blacie biurka. Wyobraził sobie, co by czuł, gdyby natrafił na jeszcze bogatsze znalezisko.
– Tak – odezwał się cicho Cole. – Ja też się tak czułem, kiedy pierwszy raz usłyszałem tę historię. Każdemu poszukiwaczowi diamentów zdarza się leżeć bezsennie w środku nocy i marzyć o znalezieniu takiego skarbca.
– Więc takie skarbce naprawdę się spotyka?
– Skarbiec, pułapka na diamenty, diamentowy deszcz; nazwij to jak chcesz. To takie miejsce, gdzie czas, woda i siła ciążenia wykonały za ciebie ciężką pracę wydobycia kamieni. Skruszyły miękką skałę, usunęły odpady i zebrały diamenty w jednym punkcie.
– Nie rozumiem.
Cole zdusił w sobie zniecierpliwienie i tłumaczył dalej:
– Diamenty są cięższe i wiele twardsze niż większość minerałów, więc w spokojnych miejscach opadają na dno rzeki, zbierają się pod kamieniami albo w korzeniach drzew, niekiedy gromadzą się w zagłębieniach. Złoto zachowuje się podobnie z tych samych powodów. Jest ciężkie. Wielkie diamenty najczęściej znajdowali poszukiwacze złóż aluwialnych złota.
– Co się stało z Merenskim?
– Napełnił pół tuzina blaszanych pudełek po cukierkach diamentami, wśród których zdarzały się nawet osiemdziesięciokaratowe. Wszystkie były klasy jubilerskiej. Sprzedał swoją działkę za milion funtów, co w tamtych czasach było królewską fortuną.
– Kto ją kupił?
– Daj spokój, Wing. Wiesz równie dobrze jak ja. – Chińczyk skrzywił się i zaklął przez zęby. – To jest twoje zdanie o ConMinie. Akcjonariusze mają o nim jak najlepszą opinię.
– Sądzisz, że te diamenty należą do kartelu? – zapytał Wing, zerkając na rozłożone na biurku kamienie.
– Nie.
– Taka szybka odpowiedź? Skąd ta pewność?
– Straciłbyś więcej niż dwoje ludzi, gdybyś chciał odebrać kartelowi kamienie tej klasy – oznajmił sucho Cole. – Ale kartel byłby nimi zainteresowany?
Amerykanin zaśmiał się drwiąco.
– Jeśli te diamenty pochodzą z jednego miejsca, które w dodatku jest nowym znaleziskiem, kartel zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby przejąć nad nim kontrolę. Archimedes powiedział, że poruszyłby Ziemię, gdyby dostał odpowiednio długą dźwignię. Kopalnia, która dostarcza takich diamentów, jest właśnie taką dźwignią.
Wing jęknął.
– Co jeszcze możesz mi powiedzieć o tych kamieniach? Zależy mi na każdej informacji, nawet błahej.
– Mam przeczucie, że nie pochodzą z Mryki. Przede wszystkim ich barwa jest inna. Zbyt wiele tu różowych. Nie widzę żółtych, charakterystycznych dla południa Mryki. Niektóre z tych białych to kryształy bliźniacze. Australia z nich słynie. Ten zielony na pewno nie pochodzi z Afryki, może z Brazylii, ale jego odcień jest intensywniejszy i bardziej ognisty niż Angielskiego Diamentu Dresden, który jest jednym z najlepszych kamieni brazylijskich. Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że ten zbiór to reprezentatywna próbka znaleziska jakiegoś poszukiwacza i wątpię, żeby pochodziła z Afryki. Związek Radziecki jest drugim poważnym dostawcą ConMinu, ale Rosjanie nie słyną z produkcji diamentów jubilerskich, nie mówiąc już o niebieskawo-białych. Ich kamienie mają lekko zielonkawy odcień.
– Więc te pochodzą stąd, z Australii?
– Możliwe. W Ellendale trafiały się zielone diamenty klasy jubilerskiej, ale oczywiście nie tak duże i piękne jak ten, bo w takim wypadku rząd australijski rozbudowałaby raczej tę kopalnię, a nie Argyle.
– Chcesz powiedzieć, że wszystkie te kamienie pochodzą z jakiegoś jednego znaleziska w Australii?
Szybkie spojrzenie na twarz Winga upewniło Cole'a, że nie może już ufać Chińczykowi, ponieważ w grę wchodziło coś więcej niż tylko korzyść finansowa. Nie raz widział już byłego wspólnika w pogoni za zyskiem. Teraz nie dostrzegał w nim nic z jowialnego przedsiębiorcy; Wing był skupiony, zacięty i gotowy do skoku niczym drapieżne zwierzę.
– Jak bardzo zależy ci na tej informacji? – zapytał spokojnie Amerykanin.
– Nie mnie. Nam. Tobie i mnie.
Wyraz twarzy Cole'a zmienił się ledwie dostrzegalnie. Stał się twardszy.
– Nam? Nie jesteśmy już wspólnikami. Pięć lat temu sprzedaliśmy BlackWing Resources Ltd. twojemu wujowi.
– Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy znowu zawiązali spółkę – oparł Wing. Sięgnął do szuflady i wyjął plik papierów. – To jest umowa spółki, bardzo podobna do tej, którą podpisaliśmy tworząc BlackWing.
Cole spojrzał na papiery, ale nie sięgnął po nie.
– Zbyt wolno czytam – skłamał cicho. – Przełóż mi ten żargon na ludzki język, ale nie zasypuj mnie niezrozumiałymi prawniczymi terminami, bo zaraz stąd wyjdę i pierwszym samolotem wrócę do Brazylii.
Wing bez wahania położył umowę na biurku. Czubkami palców prawej dłoni niemal pieszczotliwie pogładził kosztowny, chropowaty papier. Przemówił wolno, głosem człowieka, który ostrożnie dobiera słowa.
– Dziesięć lat temu stworzyliśmy BlackWing Resources opierając się na twojej doskonałej znajomości geologii i moich zdolnościach do prowadzenia interesów. To była dobra spółka, przynosiła dochody, dlatego że każdy z nas robił dla niej to, co umiał najlepiej.
– Nasza współpraca szła dobrze, bo zatrudniałeś geologów, żeby sprawdzali moje raporty, a ja wynajmowałem księgowych, którzy sprawdzali twoje – zauważył ironicznie Cole.
Wing skinął głową.
Читать дальше