Na ułamek sekundy, zanim kula weszła w ciało, pięta Chińczyka uderzyła nieszkodliwie w muskularne udo Streeta. Płynnym ruchem rzucił się na bok, jednocześnie mierząc pistoletem w drugiego napastnika. Padając na ziemię oddał dwa strzały. Żaden nie był celny, ale ten manewr pozwolił mu uchylić się przed wymierzonym w głowę kopniakiem, który roztrzaskałby mu czaszkę.
Nieznajomy napastnik przemknął obok przeciwnika, który wciąż jeszcze toczył się po ziemi w obronnym uniku. Street padł na brzuch, natychmiast się odwrócił i spokojnie dwa razy strzelił uciekającemu w plecy. Słysząc krzyk bólu i padające ciało Street domyślił się, że to była kobieta – była, bo już nie żyła. Jego mózg rejestrował tę informację, kiedy ponownie przetoczył się po ziemi, oczekując kolejnego ataku. Stanął na ugiętych nogach, plecami do muru, mając w polu strzału cały dziedziniec farmy.
W odległości pięćdziesięciu metrów wystraszone strzelaniną stado jasnych kakadu skrzeczało hałaśliwie w gałęziach karłowatych drzew. Po dłuższej chwili papugi uspokoiły się i znów na stacji Abe'a Windsora zapanowała śmiertelna, niczym nie zakłócona cisza. W gorącym październikowym słońcu poruszały się tylko wszechobecne muchy.
Street szybko obszukał ciała dwojga ludzi, których przed chwilą zabił. Nie znalazł ani śladu blaszanego pudełka i welwetowej sakiewki. Cierpliwie jeszcze raz sprawdził każdy szczegół, w nadziei, że dowie się, kto przysłał napastników i dlaczego. Ani Chu, ani jego wspólniczka Chinka nie mieli przy sobie nic, co pozwoliłoby ich zidentyfikować, żadnych dokumentów, metek na ubraniu ani broni.
Street zmarszczył brwi, przykucnął i uważnie przyjrzał się zwłokom. Chu od lat pracował na farmie, ale Street nigdy przedtem nie dostrzegł odcisków na jego stopach i dłoniach. Takie odciski widuje się u ludzi uprawiających sztukę walki, a nie u prostych służących. Ręce kobiety były podobnie stwardniałe. Oboje pracowali jako zespół, gotowy zabić lub zginąć.
Teraz nie żyli, a Street nie wiedział, dla kogo pracowali, ani nie był choćby o krok bliżej rozwiązania tajemnicy kopalni Szalonego Abe'a.
Splunął na czerwoną ziemię i odwrócił się plecami do zwłok. Istniała bardzo nikła szansa, że na farmie zostało coś wartościowego, ale po dziesięciu latach czatowania na okazję nie mógł pozwolić, żeby przez zdenerwowanie coś przeoczyć. Możliwe, że pudełko zawierające kiepskie wiersze napisane przez Abe'a i jego testament jest wciąż ukryte gdzieś w pobliżu.
Odór wewnątrz domu się nie zmienił. Street przeszukał Wszystkie pomieszczenia wprawnymi ruchami kogoś, kto już nie raz to robił. Jak zwykle, nie znalazł nic nowego. Nie było też pudełka. Otarł z oczu kurz i pot i stanął nad ciałem starca, który teraz, tak samo jak za życia, nie dawał mu się rozszyfrować.
– Dziesięć lat wczytywania się w "Pawia z Antypodów" _ warknął więznącym w gardle głosem. – Dziesięć lat twojego smrodu i chytrego rechotu. Żebyś się usmażył w piekle, Abe. I niech smaży się w piekle ten, kto odziedziczy Kopalnie Śpiącego Psa.
– Dwoje ludzi zginęło, żeby mi to dostarczyć.
Cole Blackbum spojrzał na małą zniszczoną sakiewkę z welwetu.
– Warto było? – zapytał.
– Ty mi powiedz – odparł Chen Wing. Światło załamywało się i drżało, kiedy dziesięć przezroczystych kamieni potoczyło się po blacie, uderzając o siebie z cichym, krystalicznym podzwanianiem. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie dużych, niestarannie zrobionych kulek do gry, poobijanych od częstego używania. Dziewięć z trzynastu kamieni było bezbarwnych. Trzy miały kolor różowawy, a jeden intensywnie zielony, jak głęboka rzeka.
Ręka Cole'a natychmiast zacisnęła się na zielonej kulce, wielkości czubka jego kciuka. Kamień okazał się zaskakująco ciężki jak na swój niewielki rozmiar. Potarł go między palcami. Wydawał się śliski, jakby natarty drogocennymi olejkami. Obracał kamień w dłoni, aż znalazł płaską, gładką powierzchnię, tam gdzie odprysnął niewielki odłamek. Chuchnął na nią delikatnie. Na płaszczyźnie osadziła się para.
Cole poczuł ostre ukłucie podniecenia. Bez słowa podszedł do ustawionego pod ścianą barku na kółkach. Wziął ciężką kryształową szklankę i pytająco spojrzał na Winga, który skinął głową. Szybkim, płynnym ruchem przesunął zielonym kamieniem po krysztale.
Kamień z łatwością wyżłobił w nim głęboką rysę, a sam pozostał nie naruszony. Cole brał kolejne kamienie i pocierał nimi o szklankę. Pojawiły się nowe rysy. Na kamieniach nie widać było najmniejszego zadrapania. Wyjął starą lupę jubilerską, ustawił odpowiednio lampę na biurku i przez szkło obejrzał zieloną kulkę.
Wydawało mu się, że pogrąża się w oceanie jaskrawo-szmaragdowego blasku. Jednak to nie był szmaragd. Chociaż nie oszlifowany, wychwytywał i rozpraszał światło tak, jak to się dzieje tylko w przypadku brylantów. Przy każdym lekkim poruszeniu dłoni migotał między palcami. Błyski drgały, odbijały się od nierównej powierzchni i gromadziły się w jego świetlistej głębi. Cole nie dostrzegł żadnych pęknięć, tylko dwie maleńkie skazy, nie mające wpływu na wartość diamentu, ponieważ znajdowały się tuż pod jego powierzchnią, skąd można je było usunąć przy cięciu i szlifowaniu.
Cole obejrzał jeszcze kilka kamieni, zanim schował lupę do kieszeni.
– Biały papier – powiedział krótko.
Wing otworzył szufladę biurka, wyjął arkusz nieskazitelnie białego firmowego papieru z nagłówkiem Pacifk Traders Ltd. i położył na blacie. Cole wyciągnął z kieszeni irchowy woreczek, w którym przechowywał nie oszlifowany diament o doskonałej barwie.
Diament miał kanciasty, ośmiościenny kształt. Wyglądał niemal jak sztuczny obok poobijanych, nieregularnych kamieni Winga. Cole rozłożył diamenty na papierze. Jeden delikatnie zmienił kolor z różowego na koralowy. Odcień pozostałych różowych pogłębił się. Większość białych kamieni nabrała niebieskawego blasku, dokładnie takiego, jak diament Cole'a. Kilka ujawniło delikatne żółte zabarwienie, na które zwróciłby uwagę jedynie ekspert.
Zielony diament płonął jeszcze jaskrawiej, jak szmaragdowy ogień na śniegu.
Cole odsunął lupę i jeszcze raz bez szkła dokładnie mu się przyjrzał. Klejnot wciąż lśnił wewnętrznym światłem, jednocześnie gorącym i zimnym. Wiele lat temu, w Tunezji, widział klejnot, który niemal dorównywał temu. Przemytnik, właściciel diamentu, twierdził, że kamień pochodzi z Wenezueli, ale Cole w to wątpił. Jednak zanim zdobył wystarczającą ilość gotówki, żeby wydobyć od niego prawdę, ktoś na zawsze zamknął usta przemytnika, podrzynając mu gardło.
Cole był zaskoczony, że za te diamenty zapłaciło życiem jedynie dwoje ludzi. Nigdy jeszcze nie widział zbioru równego temu, który spoczywał przed nim na białym papierze. Te kamienie zawdzięczały swój kolor naturalnym warunkom, w jakich powstały, a nie barwie otoczenia.
Schował swój wzorcowy diament i obejrzał woreczek z ciemnego welwetu, leżący na mahoniowym blacie biurka. Materiał był bardzo stary, więc czas i twarda powierzchnia przechowywanych w sakiewce diamentów zniszczyły go tak, że miejscami stał się cienki jak jedwab. Sakiewka to martwy przedmiot, więc było jej wszystko jedno.
Natomiast kamienie nie wydawały się martwe. Połyskiwały jakby ożywione światłem, czasem i nienasyconą ludzką żądzą posiadania wszystkiego, co rzadkie.
– Czego chcesz ode mnie? – zapytał Cole, przyglądając się zielonemu kamieniowi zamyślonym spojrzeniem szarych oczu.
Читать дальше