Agnes zastała Billie na schodach. Siedziała pochylona, opierała głowę na rękach.
– Billie? Co się stało?
– Moss… wraca na „Enterprise”. Poszedł powiedzieć Sethowi.
Matka głośno wciągnęła powietrze.
– Co z tobą, Billie? Co z nami? I z dziewczynkami? – Nie starała się nawet ukryć histerycznej nuty w głosie. Jaskrawo pomalowane paznokcie kontrastowały z bielą pereł. Taftowa halka pod wełnianą spódnicą zaszeleściła przyjemnie, kiedy siadała koło córki. – Pamiętasz naszą rozmowę? I pamiętasz, jak Seth traktował Amelię, krew z jego krwi?
– Dosyć, mamo! Nie chcę więcej tego słuchać! A skoro mowa o naszej rozmowie – robię, co mogę. Ale robię to dla siebie, mamo! Ja chcę syna. A wszyscy inni niech idą do diabła.
Zerwała się z miejsca i pobiegła do salonu. Agnes została na schodach. Po chwili Billie wróciła, niosąc koniak przelany do karafki i dwie szklaneczki. Wyprostowana i uroczysta, ruszyła na górę. Nie zaszczyciła matki jednym słowem czy spojrzeniem.
Zanim otworzyła drzwi do sypialni, potrząsnęła głową, żeby włosy rozsypały się na ramiona, i przywołała uśmiech na twarz:
– Cześć, kochany. Jak ojciec przyjął nowiny?
– A jak myślisz? – odparł Moss z goryczą. – Nigdy mnie nie rozumiał. Jest wściekły i nie chce ze mną rozmawiać. Co tu masz?
– Och, pomyślałam sobie, że przydałby ci się ktoś do wspólnego świętowania, a nie przychodził mi do głowy nikt lepszy niż ja sama. Najdroższy, chcę, żebyś był szczęśliwy i cieszę się twoim szczęściem.
Złagodniał.
– Jest pani rewelacyjna, pani Coleman! Czy już to pani mówiłem?
– Nie tymi słowy. Nie przyniosłam lodu – chcesz, żebym po niego poszła?
Roześmiał się głośno:
– I zrujnowała dwudziestoletni koniak? Chodź, wzniesiemy toast noworoczny.
Nie zauważył, że zamknęła za sobą drzwi.
* * *
Leżała obok Mossa, czuła jego dłonie na swoim ciele. W głowie kręciło się jej od koniaku.
– Moja żona, moja piękna żona – mruczał jej do ucha, jednocześnie rozpinając bluzkę. Wypił za dużo, dwie szklanki, podczas gdy ona cały czas sączyła z jednej. Podniecenie niedaleką walką stłumiło w nim zdrowy rozsądek, tak jak tego chciała. Mężczyźni mieli maszyny, żeby walczyć, kobiety posługiwały się ciałem. Metal i skóra, siła i namiętność. Koniec końców chodziło o to samo i wynikało to z tych samych egoistycznych pobudek.
Powoli, ospale, pozbywali się ubrań. Było późne popołudnie; za oknem czaiły się wydłużone cienie. Różowe światło kreśliło dziwne wzory na ścianach, zmieniało koloryt ciał. Billie leżała wtulona w niego, poddawała się jego pieszczotom, pocałunkom pachnącym koniakiem. Obrysowywał palcem kontury jej twarzy, gładził jasne czoło, kształtny nos, wydatne kości policzkowe i różane usta. Uśmiechnął się, kiedy zadrżała pod dotykiem jego warg. Orzechowe oczy lśniły życiem i namiętnością.
Muskał delikatny zarys szyi, pełne, jędrne piersi, wąską talię, krągłe biodra, miękki brzuch i złote włosy podbrzusza.
Zamknęła oczy, poddawała się jego dłoniom i ustom, szeptała niezrozumiałe słowa zachęty, które podsycały płonący w nim ogień. Pozwolił się ponieść uczuciom. Upajał go koniak, Billie i myśl, że wkrótce wróci do walki. Życie należy do niego, pulsuje w żyłach szalonym rozkosznym rytmem. Życie. Miłość. Pasja.
Przykrył ją sobą, zamknął usta pocałunkiem, gdy powitało go jej ciepłe, pulsujące wnętrze.
Ulegała jego pieszczotom, gdy wnikał w nią głębiej i głębiej, powoli, leniwie, aż był w niej całkowicie, aż nie istniało nic oprócz Mossa, sensu jej życia, jej miłości, jej całego świata. Żyła chwilą; pożądała, dawała i brała. Coś, co się zaczęło jako wyrachowane działanie, przerodziło się w cudowne wspólne przeżycie.
Pasowali do siebie. Bez trudu odnajdywała jego rytm, dostosowywała się, wtapiała w niego. Stawali się jednością, raz za razem, głębiej i głębiej, a każdy ruch był pieszczotą. Namiętność unosiła ich coraz wyżej i wyżej, tam gdzie stali się już dwiema połówkami jednej istoty, w końcu wznoszącymi się w drodze ku słońcu.
* * *
„Strażnik Teksasu” mknął po bezkresnym niebie, oddalał się od eskadry, a jednocześnie zbliżał do „Enterprise”. Coś się zacięło w układzie sterowania i wildcat nie był w stanie utrzymać wysokości. Nie szkodzi, mechanicy naprawią to w mgnieniu oka. Moss zerknął na kompas, nadal upojony wolnością, lotem, walką. Pod koniec stycznia brał udział w nalotach na Formosę i Okinawę. Luty przyniósł naloty na Tokio, a teraz, w marcu, „Enterprise” wspierała walczących na Iwo Jima.
Kadłub zadrżał nagle, zadygotał pod jego stopami. Nadal traci wysokość! Usiłował nawiązać kontakt radiowy z eskadrą, ale w słuchawkach panowała cisza.
Nie ulegał panice. Szarpnął drążek; samolot posłusznie próbował wzbić się w górę, jednak daremnie. Silnik zakrztusił się, potem umilkł na dobre. Moss błyskawicznie przypomniał sobie, co należy robić w razie awarii. Na razie nie dopuszczał do siebie myśli, że będzie się musiał zastosować do tych instrukcji. Awaria i śmierć nie dotyczą przecież jego! Samolot opadał spiralnym ruchem, zaraz wejdzie w korkociąg. Moss nadal usiłował odzyskać nad nim kontrolę i nawiązać kontakt z „Enterprise” albo z eskadrą. Światełka na tablicy rozdzielczej zbladły, by po chwili zupełnie zgasnąć. Śmigło zwalniało na jego oczach. W korkociągu nie ma szans na bezpieczne katapultowanie się. Desperacko naciskał pedały. Ani drgnęły. Śmigło obracało się leniwie, jak skrzydła wiatraka w bezwietrzny dzień.
Słyszał opowieści o siadaniu wildcatem na wodzie, nie mógłby jednak tego dokonać w zepsutym samolocie, który z wysokości siedmiu tysięcy stóp wali się do wygłodniałego oceanu.
W żadnym wypadku nie katapultować się z wysokości poniżej tysiąca stóp! Faszerował tym swoich uczniów kilkanaście razy dziennie. A teraz, gdy pociągnął za rączkę spadochronu, na pewno znajdował się poniżej krytycznego pułapu; nagłe szarpnięcie pociągnęło go w górę. Patrzył, jak martwy „Strażnik Teksasu” opada w dół.
Tafla wody wydała mu się twarda jak beton. Błyskawicznie odpiął spadochron. Morze wchłonęło go w bezdenną czeluść, ale wynurzył się znów, wolny od jedwabiu krępującego ruchy.
Zaczerpnął duży haust powietrza i pociągnął zatyczki kamizelki ratunkowej; niestety, tylko jedna strona wypełniła się powietrzem. Walcząc z falami, nadmuchał drugą. Dopiero wtedy zobaczył szkarłatną wstążkę krwi w wodzie. Zapewne zranił się w nogę, gdy wyrzucało go z samolotu. To niedobrze; krew wabi rekiny, a okoliczne wody obfitowały w te drapieżniki. Musi wydostać się z morza!
Na szczęście tratwa ratunkowa zadziałała bez zarzutu. Wdrapał się na nią z trudem. Wpadł w panikę, ale starał się zachować kontrolę nad sobą.
Fale kołysały go z przerażającą monotonią. Moss wpatrywał się w niebo i czekał. Nadchodziła długa noc. Modlił się o brzask i czekał.
W końcu zza horyzontu wyłoniła się rozpalona purpurowa kula. Pierzaste chmury zalśniły czerwienią. Pokryte morską solą przeguby, kostki i twarz piekły niemiłosiernie. Nadal wpatrywał się w niebo. Dzięki temu nie ulegał rozpaczy.
Zerknął na zegarek; na szczęście ciągle chodził. Wiedział, że gdy zaśnie, prześpi wiele godzin, choć dla niego będą to tylko minuty. Wiatr pchał go na północny zachód, coraz dalej od „Enterprise”. Na skromny ekwipunek składał się nóż zaszyty w nogawce kombinezonu i pistolet w kaburze przy pasie. Obawiał się, że broń jest bezużyteczna, jednak ku jego radości próbny strzał wypalił. Przynajmniej nie był całkowicie bezbronny.
Читать дальше