– No to wreszcie opowiesz mi wszystko jak należy?
– Tak. Zaprzyjaźniłyśmy się, sama nie wiem jak, ale zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać… Ona nie wiedziała, że widziałam ją już wcześniej pod domem. No, choć w sumie, to nie jestem tego wcale taka pewna. Faktem jest, że trochę jej o sobie opowiedziałam, o tacie też, o Paolu, o tobie…
– Co jej o mnie opowiedziałaś?
– O tobie?
– No, o mnie, a o kim niby innym?
– Że cię kocham, że mi ciebie brakowało, że wyjechałeś, że masz wrócić… wyglądała na bardzo zainteresowaną naszymi sprawami. I zawsze się dopytywała, czy przypadkiem nie dzwoniłeś… czy są od ciebie jakieś wiadomości.
– A ty?
– A cóż ja mogłam powiedzieć? Nigdy nic o tobie nie wiedziałam. Potem się dowiedziałam, kiedy dokładnie miałeś być z powrotem, bo Paolo mi powiedział, że wyjedzie po ciebie na lotnisko… I kiedy zdzwoniłyśmy się z Ginevrą…
– Zdzwoniłyście się? Ale jak to, gadałyście też przez telefon?
– Tak, wymieniłyśmy się numerami. Ale wybacz, co w tym takiego dziwnego? W jakimś sensie byłyśmy dla siebie jak przyjaciółki.
W ogóle nie mogę w to uwierzyć. Przedziwne. Wszystko wydaje mi się takie dziwne.
– No i?
– Co?
– Nic, powiedziałam jej o tym.
– A ona?
– A ona ciągnęła rozmowę dalej, jakby nigdy nic, powiedziała mi, że się zapisała na basen i chodzi pływać… A, tak, rozśmieszyła mnie nawet, bo zapytała, czy chciałabym chodzić razem z nią… choć jakby się tak lepiej zastanowić, to jest w tym wszystkim coś dziwnego…
– Co?
– Od kiedy wróciłeś, już wiele razy byłam w supermarkecie…
– I co z tego?
– Od tamtej pory już jej więcej nie spotkałam.
Patrzę na nią. Nic nie mówię. Po chwili potakuję i się uśmiecham. Ona chciałaby odwzajemnić mój uśmiech, ale kolejna fala bólu zmusza ją, by zamknęła oczy. Tym razem trwa to dłużej. Biorę jej rękę. Ona mocno ściska moją dłoń, z niespotykaną siłą. Po czym zwalnia uścisk i otwiera oczy, zmęczona jeszcze bardziej niż przedtem, uśmiecha się z wysiłkiem.
– Stefano… proszę cię… – Wskazuje na kubek, który stoi tuż obok. – Przyniesiesz mi trochę wody, z łaski swojej?
Biorę kubek i wstaję. Robię kilka kroków i znów słyszę, jak mnie przywołuje.
– Stefano… Odwracam się.
– Tak?
– A tej mojej przyjaciółce, Gin… wyślij kwiaty, przepiękne kwiaty. – Opiera głowę na poduszce i się do mnie uśmiecha.
– Tak, mamo, oczywiście…
Opuszczam oddział, od razu trafiam na łazienkę z wodą pitną, którą pokazała mi Martina. Odkręcam i czekam, aż trochę spłynie, po czym napełniam kubek, tak jak ona mnie tego nauczyła, nalewam nie za dużo, ale i nie za mało. Trochę więcej niż połowę, tyle ile trzeba. Wracam na oddział. Robię zaledwie parę kroków. I od razu ją dostrzegam, jest taka spokojna, odpoczywa. Pod sto czternaście. Na jej twarzy maluje się lekki uśmiech, ma zamknięte oczy, wygląda tak samo jak wtedy, kiedy wychodziłem. Ale nie chciała na mnie poczekać. Odkąd pamiętam, mama nie znosiła pożegnań. I sam nie wiem dlaczego akurat teraz przypominam sobie, jak wyjeżdżałem pociągiem na moją pierwszą szkolną wycieczkę do Florencji. Wszystkie inne mamy czekały na peronie, dzierżąc chusteczki, białe albo wzorzyste, cokolwiek akurat miały pod ręką, żeby pomachać na pożegnanie dzieciom, które wychylały się z okien przedziałów. Ja też wyjrzałem. Rozglądałem się za nią po całym peronie, wypatrywałem jej wśród ludzi pod wiatą, wśród innych mam, ale jej nigdzie już nie było. Nie było jej, i już. Tak samo jak teraz. Już sobie poszła. Mama. Stawiam kubek na szafce nocnej tuż obok łóżka. Mamo, przyniosłem ci wodę. Nie nalałem za dużo, zrobiłem dokładnie tak, jak mnie tego uczyłaś. Mama. Jedyna kobieta, której nigdy nie przestanę kochać. Mama. To kobieta, której nigdy nie chciałbym utracić. A którą mimo to utraciłem, i to aż dwukrotnie. Mamo… Wybacz mi. Odwracam się i wychodzę, w milczeniu, mijam ponumerowane łóżka i obcych ludzi. Zaprzątnięci swoim cierpieniem, nie dostrzegają mojego. Gdzieś daleko słychać sygnał alarmowy. Dwóch pielęgniarzy wyprzedza mnie w pośpiechu. Jeden z nich potrąca mnie niechcący, ale jest mi to obojętne. Biegną do mojej matki. Zgłupieli, nie wiedzą, że już wyruszyła w swoją podróż. Dajcie jej spokój. Ona już taka jest, nie przepada za pożegnaniami; nie ogląda się za siebie, nie macha na pożegnanie. Mamo. Będzie mi ciebie brakowało, i to nawet bardziej niż w ciągu tych pięciu lat. „Jeśli to, co mnie zraniło, zraniło również ciebie, ja na polu pełnym truskawek wyobrażam sobie ciebie, wyobrażam sobie, że jesteś szczęśliwa, że tańczysz beztrosko, przepiękna, cała ty…”. Słowa piosenki, która do mnie wraca. Dla ciebie, mamo, tylko dla ciebie. Zabierz je ze sobą, miej je zawsze przy sobie, dokądkolwiek byś się udała. Tańcz przepiękna pośród truskawkowych pól, nareszcie wolna od tego wszystkiego, co cię tutaj ograniczało. Płaczę. I schodzę. W recepcji nie ma pielęgniarza. Jest jakaś kobieta. Patrzy na mnie, widzę, że jest ciekawa, trwa to tylko chwilę, ale nic nie mówi. Z pewnością nie raz widziała tu ludzi, którzy wychodzili, nie kryjąc się ze swoim bólem. Już nie zwraca na to uwagi. Wszyscy wyglądamy dla niej tak samo, wydaje się prawie znudzona naszymi głupimi łzami, które są bezsilne. Wychodzę. Już dawno minęło południe. Słońce wciąż jest wysoko, niebo jest przejrzyste. Dzień taki sam jak wszystkie, ale inny od pozostałych, i to na zawsze. Widzę ojca i brata, którzy właśnie przyjechali. Są jeszcze daleko. Gadają sobie beztrosko, śmieją się. Kto wie, o czym rozmawiają. Nie mam pojęcia i wcale mnie to nie obchodzi. Oni na razie mają to szczęście, że o niczym nie wiedzą. To już ostatnie chwile, zanim nieuchronny ból, całkowita bezsilność i ostateczna rezygnacja nie staną się także i ich udziałem. Niech się nimi nacieszą. Wciąż jeszcze spokojni i szczęśliwi, bo pogrążeni w błogiej nieświadomości. Już niedługo. Odwracam się i idę w przeciwnym kierunku. Mam teraz co innego do roboty. Daję się ponieść, pozwalam, by wiatr robił ze mną, co mu się żywnie podoba. Chciałbym, żeby mój ból przestał mi tak ciążyć. Ale nic z tego. I dziwnym zrządzeniem losu staję się mimowolnym świadkiem pewnej scenki, czysty przypadek, przysięgam. W chwili takiej jak ta żadne kłamstwo nie przeszłoby mi przez gardło. Dostrzegam znanego mi z widzenia chłopaczka w towarzystwie swojego przyjaciela.
– No to do zobaczenia na boisku o czwartej, dobra? Ej, Thomas, do ciebie mówię, dobra?
– Tak, dobra, załapałem, o czwartej, przecież nie jestem głuchy.
– Głuchy może nie, ale głupi na pewno. Nie ma sensu, żebyś tu wystawał, Michela i tak nie przyjdzie.
– A kto mówi, że czekam na Michelę. Rozglądam się za Marco, który miał mi oddać piłkę!
– Dobra, dobra, piłkę…
Czasami jesteśmy tą właściwą osobą na właściwym miejscu. Patrzę na niego. Nie wygląda mi na kogoś, kto ma prawo olewać miss „maskotkę” z osiedla Stellari. Martina zasługuje na przynajmniej jedną szansę. Choćby jedną. Podchodzę bliżej. Nie zwraca większej uwagi. Przez chwilę spogląda na mnie z zainteresowaniem, przygląda mi się baczniej, żeby sprawdzić, czy mnie aby skądś nie zna, czy już mnie gdzieś nie spotkał. I wówczas wyjeżdżam mu z otwartej prosto w twarz. Stoi jak wryty, oniemiały. Patrzy na mnie wstrząśnięty, ale nie płacze, poczucie godności mu na to nie pozwala. A ja mówię to, co musiałem mu powiedzieć. On zaś słucha w milczeniu, nie ucieka. Podoba mi się ten chłopaczek. Wreszcie odjeżdżam na motorze. Patrzę w lusterko. I widzę, jak robi się coraz mniejszy. Mała mrówka w świecie, który dopiero ma odkryć i zrozumieć. Ręką rozmasowuje sobie lewy policzek. Czerwony tak samo jak tamta wyśmienita pizza, którą mnie częstowała swego czasu Martina. I przez chwilę świadomość, że dopiero co stałem się częścią jego przyszłych wspomnień, sprawia, iż czuję się jakoś pewniej. Dzięki temu pożyję trochę dłużej. I zaraz myślę o mamie, o jej ostatnich słowach, o tym, co mi radziła. Uśmiecham się. Tak, mamo. Dobrze, mamo. Jak sobie życzysz, mamo. I posłuszny, jak jeszcze nigdy dotąd, jak przystało na syna, którym tak bardzo chciałbym wcześniej być, wstępuję do najbliższej kwiaciarni.
Читать дальше