– Nie.
– Gdzie pozostali?
– Czekają. Godzinę drogi stąd.
– Śmierć szybko się rozprzestrzenia. Mogą już ją w sobie nosić. Trzeba natychmiast przyprowadzić ich z powrotem. Obiecuję opiekę tobie i twoim ludziom, ale muszą wrócić.
Morvan powiedział rycerzowi o skrzyżowaniu dróg.
– Będą ci posłuszni?
– Tak.
– Daj mi więc swój płaszcz na znak, że przychodzimy od ciebie.
Morvan rozpiął broszę i podał mu płaszcz, a potem ruszył za nim ku drzwiom. Na zewnątrz, poza starszym rycerzem, stało jeszcze sześciu konnych w pełnej zbroi i młodzieniec nie starszy od giermka. Dwa konie bez jeźdźców czekały w pobliżu. Jeden z nich, piękna gniada klacz, stał nieruchomo jak posąg.
Starszy rycerz podszedł bliżej, niosąc małe pudełeczko.
– Weź ten płaszcz, Ascanio – powiedział młodszy. – Pozostali czekają przy pierwszym skrzyżowaniu na drodze do Brestu. Poczekamy tu, aż chłopiec zgaśnie, i dołączymy do was w twierdzy. Powiedz służbie, żeby wszystko przygotowała.
– Muszę dać mu rozgrzeszenie – rzekł Ascanio, kierując się do drzwi chaty.
– Dobrze, ale pospiesz się z sakramentem.
A więc ten starszy rycerz to ksiądz! Nie było to całkiem niespotykane, ale jednak dość rzadkie zjawisko.
Morvan wyszedł z chaty na światło dzienne. Zbrojni cofnęli się.
– Giermek już odchodzi – oznajmił młody rycerz. – Wybacz, że tak mówię, ale mam doświadczenie. Wkrótce umrze.
Morvan odwrócił się, żeby odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach. W jasnych promieniach popołudniowego słońca zobaczył wreszcie, że młody rycerz jest kobietą!
Widok był porażający. Przede wszystkim dziewczyna była słusznego wzrostu. Sam należał do wyjątkowo wysokich mężczyzn, wyższych od większości znanych sobie ludzi, a ona na oko sięgała mu do nosa. Jasne włosy wiły się wokół twarzy w niesfornych, potarganych lokach i sięgały zaledwie do ramion. Twarz dziewczyny była owalna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostym nosem. Nieznajoma miała na sobie Decydowanie zbyt luźny męski strój, zbluzowany nad pasem, o którego przytroczyła miecz. Miękkie buty sięgały niemal rąbka kaftana. Luźny strój i czarny płaszcz skrywały wypukłość piersi, ale teraz, w pełnym słońcu wiotkie, kobiece kształty nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do płci.
Na Morvanie spoczęły ogromne szafirowe oczy, które natychmiast przykuły jego uwagę.
– Jak się nazywasz, panie rycerzu? – Powinien był poznać po głosie, że to kobieta; był dość niski i gardłowy, ale miękki jak aksamit. Zarówno ona, jak i Ascanio zwracali się do niego po francusku, w języku, którym posługiwała się bretońska szlachta.
– Morvan Fitzwaryn, pani.
– Jesteś Anglikiem, ale Morvan to tu, w Bretanii, bardzo popularne i budzące szacunek imię.
– To imię przekazywane w moim rodzie. Mój przodek przypłynął do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a pochodził z pogranicza Bretanii i Normandii.
Dziewczyna uśmiechnęła się i Morvan uznał, że musi być młodsza, niż mogłoby się wydawać na podstawie jej manier i autorytetu.
– Cóż, panie rycerzu, nie musisz chyba tak się we mnie wpatrywać. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że wiele Bretonek nieco zdziwaczało na skutek wojny domowej.
Piła do Jeanne de Montfort, żony ostatniego księcia. Kiedy jej mąż został uwięziony przez króla Francji, stanęła na czele jego armii. Morvan spotkał ją kiedyś w Anglii, jeszcze zanim została wdową. Przekroczyła już wówczas granicę między dziwactwem a szaleństwem i opiekę nad jej małym synem przejął król Edward.
Stojąca teraz przed nim młoda kobieta była równie wysoka i dumna jak mężczyzna.
– Nazywam się Anna de Leon. Jesteś na ziemiach mojej rodziny. A skoro jesteś Anglikiem, pewnie miło ci będzie usłyszeć, że jesteśmy montfortystami, a nie poplecznikami Charles’a de Blois i roszczeń Penthievre do korony książęcej.
Morvan nawet o tym nie pomyślał i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. W porównaniu z realną perspektywą rychłej śmierci, wojna o sukcesję bretońskiego tronu wydawała mu się niezbyt znacząca.
Ksiądz rycerz Ascanio wyłonił się z chaty.
– To już nie potrwa długo. – Spojrzał sceptycznie na Morvana, a potem na lady Annę. – Czy to rozsądne, żebyście zostali tu razem?
– Sir Morvan nie odniósłby żadnej korzyści, gdyby mnie skrzywdził. Zgubiłby tylko swą nieśmiertelną duszę. Idźcie już i znajdźcie pozostałych. – Zwróciła się do młodzika. – Josce, nie zapominaj, że to nasi goście, a nie więźniowie. Jedź z Ascaniem.
Odjechali, zostawiając gniadą klacz, która przez cały czas nie poruszyła się nawet o włos.
– Twój koń, pani, nie ma siodła – zauważył Morvan.
– Może chodzić pod siodłem, ale woli na oklep. A ja nie spodziewałam się dzisiaj żadnej bitwy – stwierdziła spokojnie Anna i weszła do chaty.
Jej słowa bynajmniej nie były żartem. Najwyraźniej zdarzały się takie dni, kiedy była gotowa do tego, że znajdzie się w ogniu walki.
Zastał ją w chacie pochyloną nad chłopcem; kładła mu właśnie na czole mokry ręcznik. William zaakceptował jej pomoc. Jęki ustały, uspokoiły się też konwulsyjne drgawki.
Morvan patrzył na młode, udręczone cierpieniem ciało. Czy i jego czekało to samo? Wolałby śmierć w bitwie niż takie żałosne konanie niegodne rycerza. Pożałował nagle, że ta kobieta ocaliła go od spalenia żywcem przez wieśniaków.
Wpatrywał się w szczupłe dziewczęce dłonie, zajęte pracą.
– Powiedziałaś, pani, że nie boisz się zarazy. Jeśli to prawda, jesteś jedyną osobą na świecie, która się jej nie lęka.
– Nie boję się, bo już to przechorowałam. A zaraza nigdy powtórnie nie atakuje tego samego człowieka.
– Zaraziłaś się tym i przeżyłaś?! – Przez całe lato, kiedy zaraza pustoszyła świat chrześcijański, wysłuchiwał opowieści o całkowicie wyludnionych wioskach i o miastach, które straciły połowę mieszkańców. Nigdy nie słyszał, by ktokolwiek przeżył. – Czy ktoś jeszcze wyzdrowiał?
– Kilka osób w naszych wioskach i w mieście. Bardzo nieliczni.
– A ksiądz? Ascanio?
– Nie. Nieustannie wyzywał los, ale jakoś się nie zaraził. Podobnie jak kilku innych.
– Jak… jak to się stało, że przeżyłaś?
Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Żadnych kobiecych sztuczek. Żadnych omdlewających spojrzeń ani trzepotania rzęsami. Patrzyła tak, jak zwykli patrzeć mężczyźni. Prosto w oczy, szczerze, uczciwie.
– Nie wiem, jak to się stało. A dlaczego… chwilami wydawało mi się, że ocalałam, by pozostał przy życiu ktoś, kto pochowa moich ludzi.
Delikatnie gładziła Williama po włosach i twarzy. Na chłopca spłynął spokojny sen.
– On może zgasnąć lada moment, ale może to także potrwać jeszcze wiele godzin. Niewykluczone, że będziemy czuwać przy konającym przez całą noc. Radzę ci odpocząć trochę, sir Morvanie. Jeśli powróci szaleństwo, będę potrzebowała twojej pomocy.
Morvan spojrzał na twarz Williama, która wydała mu się niemal anielska w tej krótkiej chwili wytchnienia od męki. Przeniósł wzrok na wpół zasłoniętą twarz tej dziwnej kobiety, która zdołała ofiarować choremu spokój. A potem rzucił się na ławę na wprost drzwi.
Anna osunęła się na podłogę i oparła plecami o łóżko. Podczas tych długich upiornych miesięcy walki z zarazą nauczyła się wykorzystywać rzadkie chwile, kiedy mogła złapać trochę snu. Zamknęła oczy i obliczała w myślach długość kwarantanny; którą trzeba objąć gości. Jeśli nikt poza sir Morvanem nie zachoruje, nie będzie problemów. Ale jeżeli choroba rozprzestrzeni się wśród jego ludzi, zaraza zakończy swój cykl, dopiero gdy nadejdą chłody. Miała nadzieję, że nikt z jej chłopów ani dzierżawców nie stykał się z tymi ludźmi.
Читать дальше