- Moim życiem był on...
Nigdy wierność danemu słowu tak Sarze nie ciążyła. Umierała z ochoty, by opowiedzieć to, co widziała przez pięć dni i pięć nocy: tego mężczyznę przygniecionego bólem, który stał godzinami w oknie, trwając bez ruchu poza zasięgiem wzroku chorej, z suchymi oczami, splecionymi rękami, bez jedzenia i bez picia.. dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie zostało oddalone. Dopiero gdy lekarz wezwany z Aurillac oświadczył, że będzie żyła, Arnold wstał i nie odwracając się, opuścił pokój. Godzinę później, w blasku krwawego zmierzchu, opuścił zamek, prowadząc na wodzy drugiego konia, na którym jechała szczelnie otulona Maria de Comborn. Powierzywszy Katarzynę opiece teściowej, Sara udała się do Czarnej Wieży, by zobaczyć odjeżdżających. Ani razu Arnold nie odwrócił się, zjeżdżając ze stromej ścieżki, do tej, którą zabierał ze sobą, a która z opuszczoną głową przypominała bardziej więźniarkę niż kobietę szczęśliwą... Ale Sara nie mogła o tym wszystkim powiedzieć Katarzynie, nie wolno było bowiem dopuścić do tego, by takie cierpienie okazało się daremne.
Obie kobiety pozostały razem długo, obejmując się ciasno i płacząc.
Katarzyna znajdowała ukojenie w płaczu. Jej rozgoryczenie jak gdyby rozpływało się we łzach, a rana się zabliźniała. Macierzyńska czułość Sary również miała właściwości kojące. Przytulona do jej szerokiej piersi, Katarzyna czuła się bezpiecznie, jak mała łódka rybacka pozbawiona masztu, która cudem znalazła przystań.
- Saro - powiedziała Katarzyna po chwili - kiedy będę się już zupełnie dobrze czuła, wrócimy do domu, do Dijon!
Cyganka nie odpowiedziała. Zresztą na podwórzu rozległy się dziwne dźwięki. Była to muzyka ostra, przenikliwa i natarczywa, która pachniała mgłą i deszczem. Nie przypominała niczego, żadnego z rodzajów muzyki znanych Katarzynie. Były to dźwięki nosowe i wojownicze. Drażniły nerwy, a jednak był w tym pewien rodzaj witalności. Katarzyna mimo woli nastawiła uszu.
- Co to jest? - spytała. - Można by rzec, że to cabrette, takie jak te, na których grał ten nieszczęsny Stefan w Montsalvy.
Ta nazwa z trudem przeszła jej przez usta. Głos uwiązł jej w gardle.
Wówczas Sara, zgadując, co czuła Katarzyna, pospieszyła z odpowiedzią: - To nie są cabrette, ale przypominają je rzeczywiście. Szkoci, którzy na tym grają, nazywają ten instrument kobzą. Jest to coś w rodzaju skórzanej sakwy, z której wychodzi kilka rurek, a muzycy w nie dmą. Ich dźwięk jest dziwny, ale można się do niego przyzwyczaić. Bardziej niż do wyglądu Szkotów. Walczą z gołymi nogami, ubrani w dziwaczne, krótkie, kolorowe spódniczki.
- Szkoci? - rzekła zdumiona Katarzyna. - Tutaj są Szkoci?
- Od dwóch dni - ciągnęła Sara. - Nowy kapitan przysłany przez hrabiego Bernarda przybył z małym szkockim oddziałem.
Na dworze króla Karola Katarzyna widywała często Szkotów przybyłych służyć Francji i konetablowi de Buchanowi, poprzednikowi de Richemonta. . Arnold pokazał jej ich, byli oni także w orszaku Dziewicy Joanny. Nagle Katarzyna przestała się interesować tymi ludźmi. Myśleć o nich oznaczało znów myśleć o Arnoldzie, znów przywoływać słodkie wspomnienia, które teraz stały się tym bardziej okrutne. Ponieważ Sara nadal mówiła o nowym panu Carlat, zapytała, by z tym skończyć: - Jak on się nazywa?
- Kennedy - odpowiedziała Sara. - Pan Hugo Kennedy. Wygląda na dzikusa, ale to prawdziwy rycerz.
W dole dźwięki muzyki oddalały się, aż stały się już tylko lekką skargą. Skargą, która zresztą wkrótce potem umilkła również.
Choroba opuściła Katarzynę równie nagle, jak ją ogarnęła. Pośrednią jej przyczyną było skrajne zmęczenie, które po odpoczynku ustąpiło. Dwa dni po odzyskaniu przytomności Katarzyna była już w stanie opuścić łóżko i usiąść w kąciku koło ognia w szerokim krześle zasłanym poduszkami.
Gdy Sara podała jej rudobrązową suknię, odepchnęła ją.
- Nie! Od dzisiaj będę się ubierała tylko na czarno.
- Na czarno? Dlaczego?
Blady uśmiech wykrzywił raczej, niż odprężył twarz młodej kobiety.
- Jestem nadal panią de Montsalvy, a mimo to nie mam męża. Mogę więc nosić tylko żałobę. Daj mi czarną suknię.
Sara nie odpowiedziała. Poszła po ubranie, myśląc, że uroda Katarzyny najbardziej rozkwita w czarnych szatach. Właśnie w sukni z czarnego aksamitu i w czarnym muślinie spływającym z czepeczka, sporządzonego z tej samej materii co suknia, Katarzyna oczekiwała nowego gubernatora Carlat. Poprosiła go do siebie nie po to, by zaspokoić ciekawość, ale żeby zadać mu kilka pytań dotyczących swojej osobistej sytuacji. Na chwilę zmartwienie zostało wyparte przez codzienne sprawy, do których Katarzyna była aż nadto przyzwyczajona. Zresztą musiała za wszelką cenę czymś się zająć, działać w taki czy inny sposób. Gdyby miała pozostać w tym zamku bezczynnie i patrzeć, jak upływa czas, z pewnością oszalałaby - na tyle samą siebie znała.
Gdy Kennedy wszedł do jej pokoju, przypomniała sobie, że widziała go już na dworze Karola VII. Był niemal tak samo wysoki jak Walter i rudawy, ale podczas gdy włosy Normandczyka były jasne z płomiennymi refleksami, włosy Szkota miały ciemnoczerwony kolor drzewa gruszy.
Twarz jego miała prawie tę samą barwę, opaloną jak stara cegła. Rysy miał grube, ale wyraz twarzy był wesoły. Lekko zadarty nos i para jasnobłękitnych oczu przemawiały na korzyść ich właściciela. A jednak gdy się uśmiechał, ukazując piękne białe zęby, jego wargi unosiły się dość groźnie, jakby chciały uprzedzić, że nie należy zbytnio ufać temu dobremu humorowi. Rzeczywiście, Hugo Kennedy, przybyły z górskich obszarów Szkocji z Jakubem Stuartem, hrabią de Buchanem i konetablem Francji, był dość groźnym awanturnikiem. Lojalnie walczył przeciwko Anglikom, do których żywił nieprzeparty wstręt. Po surowych górach rodzinnego kraju, Francja - choćby była najnędzniejsza - wydawała mu się wystarczająco pożądaną ziemią, by chcieć się na niej osiedlić. Stuartowie posiadali na północy od Bourges lenno Aubigny, z nadania królewskiego, a wszyscy inni Szkoci krążyli w pobliżu. Dzięki temu dobrzy ludzie z okolic Loary cierpieli z powodu najazdów Kennedy'ego i jego ludzi, najazdów, bez których chętnie by się obeszli, gdyż ten przyjaciel Francji pastwił się nad nimi tak jak najeźdźcy angielscy.
Wszystko to Katarzyna wiedziała i przypomniała sobie, podczas gdy nowy gubernator, z dużym wdziękiem, jak na tak ciężko zbudowanego mężczyznę, skłonił się przed nią, zamiatając pióropuszem posadzkę. Miał na sobie dziwny strój swego kraju: przylegające do ciała pludry, których wesoła zielono-czerwono-czarna krata zdobiła również szeroki wełniany szal, przewiązany przez powyginany pancerz i umocowany do ramienia ciężką broszą z cyzelowanego srebra. Na pancerz narzucony był spencer z bawolej skóry, udrapowany na ramionach. Do paska przytroczony miał sztylet, przypominający rzymski miecz, oraz dziwny wór z koziej skóry.
Wchodząc do Katarzyny, Kennedy odstawił do kąta claymore, swoją tradycyjną broń, gigantyczny miecz obosieczny, którego nazwa była w czasie bitew okrzykiem na zbiórkę. Dzięki swemu wzrostowi i wadze, Kennedy posługiwał się claymorem jedną ręką i z nieprawdopodobną lekkością.
- Nie spodziewałem się, pani, że przybywając tu, będę miał szczęście znów zobaczyć najpiękniejszą damę Francji, zjawiłbym się bowiem szybciej.
Mówił po francusku szybko, niesłychanie łatwo i prawie bez akcentu. Zapewne od dawna zajmował się francuskimi wieśniakami!
Читать дальше