— Nie, to już nie do wytrzymania! Co ty tu pleciesz? Po co to? Król sam to wie! Nie mów od rzeczy! — jął wołać w tym miejscu Trurl.
— Do czego zmierzam? Król wie to sam? A jednak kwestionuje zachowawczość naszych projektów! Wyjaśniam więc, że nie należy popaść w ten błąd, którego dopuściłeś się swoją inżynierią szczęściopędną…
— Milcz! Jak śmiesz kalumniować mnie przed tronem! Ja ci zaraz…
Widząc, jak nienawistnym wzrokiem mierzą się wypróbowani przyjaciele, król wystąpił jako mediator, co zlikwidowało w zarodku waśń i położyło zarazem kres oracji Klapaucjusza.
— Nie padajcie duchem! — rzekł im życzliwie. — Wiedziałem, że obieram sobie najtrudniejsze z zadań, toteż nie byle komu je powierzyłem! Idźcie już, idźcie, moi kochani, naradźcie się bez awantur i wracajcie do mnie, gdy będziecie mieli lepszy świat do zademonstrowania!
Poszli więc, kłócąc się po drodze i skacząc sobie do oczu z wymachiwaniem rąk, ku zdziwieniu dworaków. Przeszli przez królewską oranżerię, przez ogrody pałacowe, przez pięć mostów na pięciu kanałach miejskich i ani tego spostrzegli.
— Nie w tym sedno — mówił Trurl — by sporządzić świat zapięty na ostatni guzik, świat oczyszczony z klęsk, w którym nikt nie może nikomu ani wyrwać niczego, ani wsadzić. To przyczynkarstwo, lakierowanie bożego dzieła, nie w tym rzecz, by je pucować na wysoki połysk, lecz w tym, by przewyższyć autora w wyjściowej koncepcji!
— Daruj sobie te popisy. Nie stoisz przed królem — kurtyzował go Klapaucjusz.
— Przestań. Składowe doskonałości mają w boskim wariancie to do siebie, że nie są współwykonalne wewnątrz jednej egzystencji. Jeśli o czymś marzę albo za czymś tęsknię, to tego nie mam, a gdy już mam, to ani nie tęsknię, ani nie marzę. Nie mogę upajać się nadzieją, gdy spełniona, a przecież nadzieja jest inną słodyczą niż uciecha posiadania! Tak więc byt niewoli do ciągłych rezygnacji. Jeśli czekam lubego uścisku, to widać nikt mnie nie ściska, a kiedy ściska, to nie mam się już czego spodziewać lubo rozigraną imaginacją. Nie mogę ściskać i nie ściskać, mieć i nie mieć, co mi pewne, to mi liche, a co bezcenne trwale, to nieosiągalne. Tak więc byt huśta się między nadmierną pewnością a zbytnim ryzykiem, czyli między nudą a strachem. Od niedosytu do przesytu jeden krok. Mało tego! To, co jako pomyślane jest zawsze własne, już nazbyt przez to wiotkie, podległe i bezoporne, a to, co materialne, prawdziwie bezwzględne, jest niepodległe do urągliwości. Duch nazbyt, materia nie dość ode mnie zależy!
— Pleciesz — krzywił się Klapaucjusz, lecz Trurl nie dał się zbić z pantałyku.
— Przekładając te fatalności Stworzenia na język praktyki budowlanej, widzimy trzy restrykcje swobód w bycie: materialne, czasowe i przestrzenne. Albo coś jest rzeczą, albo coś jest myślą: oto pierwsze zniewolenie. Niewola druga równa się umiejscowieniu: kiedy coś znajduje się gdzieś, to już nie może tam się znaleźć nic innego. Niewola trzecia to gwałt, jaki nam zadaje czas, bośmy w nim uwięzieni: gdy nas środa wypuści, to czwartek złapie, po czwartku przytrzyma piątek, wieczny dryl, istne koszary, bezwzględna musztra, równaj krok, ani w przód, ani w tył — czy ktoś spostrzegł już, tak jak ja, tę wojskową dyktaturę czasu? O włos nie wolno się wychylić z teraźniejszości! Uważam, że winniśmy zlikwidować wszystkie te ograniczenia. Co ty na to?
— Chcesz zlikwidować czas, przestrzeń i materię?
— Tak właśnie!
Klapaucjusz wahał się jeszcze, lecz urzekł go radykalizm Trurlowej idei, więc rozejrzał się, a widząc, że znajdują się wśród dzieci przy piaskownicy, bo tam ich nogi zaniosły, jął kreślić palcem w piasku pierwsze obwody nowego świata, a Trurl wciąż doskakiwał do jego schematu, dzieci jeszcze bardziej przeszkadzały, wstali więc i spiesznie poszli do pracowni. Minął tydzień, potem drugi, trzeci, a nie dawali znaku życia. Zniecierpliwiony Hipolip posłał umyślnego na spytki, potem samego ministra przemysłu umysłowego, a gdy i ministra nie puścili przez próg, udał się osobiście do konstruktorów. Zastał ich dość wzburzonych w hali zagraconej wprost nieprawdopodobnie, między stertami aparatów, poustawianych byle jak, w plątaninie przewodów, a gdy nie okazali skwapliwości w składaniu wyjaśnień, nasiadł na nich po monarszemu i postawił na swoim — wprowadzili go w swoje arkana.
— To, co jest, odrzuciliśmy w całości! — tłumaczył mu Trurl. — Cokolwiek by rzec, świat został narzucony Stworzonym bez wszelkiej z nimi konsultacji, ponieważ Stwórca postanowił ich tym światem raz na zawsze, do samego końca uszczęśliwić. A co, jeśli oni nie życzą sobie być u — szczęśliwieni jego metodą, tylko całkiem inną, albo w ogóle pragną zrezygnować z finalnego szczęścia? A może w jednym mgnieniu chcą, a w innym nie chcą? A może ten jest w owej kwestii jednego zdania, a ów drugiego? Co wtedy? Apodyktycznie narzucać konformizm? Wyznaczać drogi do raju i do piekła pod strychulec? Karać krnąbrnych oryginałów i nagradzać oportunistów? Postąpiliśmy zupełnie inaczej. Najpierw wyrzuciliśmy z Universum materię, przestrzeń i czas!
— Nie może być! — król był zafrapowany. — Dlaczego? I coście dali w zamian?
— Dlaczego? — trząsł głową Trurl. — Dlatego, że duch chce, ale nie może, a materia może, lecz nie chce. Najjaśniejszy pan jest tym zaskoczony? Ale to się przecież rzuca w oczy. Czyż można sobie w ogóle wystawić coś bardziej jeszcze trwonicielskiego od Kosmosu? Miliardy miliardów ogni, gorejących i popielących się przez wieczność… i co z tego? Co to daje? Czemu to służy? Bogu? Ale przecież światłość wiekuista nie mierzy się lumenami i jaśnieje całkiem gdzieś indziej! Nam? Taka to i służba. Materia wiele może, zapewne, gdyby nie mogła, to i nas by nie było, lecz z jakiego marnotrawstwa surowców, wulkanicznego rozbałwanienia, po ilu błędnych, jakże pokrętnych mozołach epileptycznych, rodzi wreszcie szczyptę sensu! Po co taki rozmach? Dla efektu dramatycznego? Ale Stworzenie to nie przedstawienie. A z kolei duch, ugrzęzły w materii, zakuty w nią, tragikomiczny skazaniec! Rwie się z ciała, a tymczasem ciało jego rwie, jemu narywa, aż się rozkurzy lub rozcieknie. Pod względem etycznym to niegodne, a pod estetycznym odstręczające. Tak więc wyrzuciliśmy materię — idiotkę i ducha — więźnia, decydując się na wypośrodkowanie między ich skrajnościami. Naszym tworzywem jest amateria. Nomen omen! Amo, amas, amat, nieprawdaż, ars amandi, nie tam żadna prana, tao, nirwana, błogostan ki — sielkowaty, bo to bierne nieróbstwo i samolubstwo, lecz czułość w stanie czystym, świat jako rzewna atrakcja molekuł, już w powiciu gospodarnie skrzętnych! Elektrony, protony, owszem, kręcą się wokół siebie, lecz nie dlatego, że siły, kwanty, pola, ale dlatego, że się lubią! Zrozumiałe więc, co dyktuje postępki amaterialnej istocie: nie fizyka, lecz sympatia. Zamiast trzech praw Newtona przyciąganie nowego typu: czułość, dbałość, miłość. Zamiast zasady zachowania impulsu zasada dochowania wierności, a co do teorii relatywistycznej, uczucia też są względne, lecz u nas obserwatora zastępuje kochanek, a podstawowy fakt to takt. A ponieważ zrezygnowaliśmy z obskurnych ciał, nie ma więcej fizyki w erotyce, żadnego tarcia, parcia, smarowania, ściskania, toteż siłą rzeczy miłość musi być w naszym Universum zawsze idealna.
— No, a czas? a przestrzeń? — dopytywał się zafascynowany król.
— Czasowi nadaliśmy pokorę i elastyczność, żeby się słuchał tych, którym na nim zależy. Elastyczność ta przedstawia się jako tak zwany zęz. Zamiast koszarowego trwania, zamiast parady godzin, minut, sekund, w nieubłaganym regulaminie kalendarzowym pod werbel zegarów, każdy może sobie zęzić tak niemiarowo, jak mu się spodoba. Komu spieszno, ten wzęzi się ze środy prosto w sobotę, a komu czwartek miły, będzie czwartkowa! do syta. A przestrzeń usunęliśmy całkowicie, bo jej wymierna kategoryczność tai w sobie silne zagrożenie dla bytujących!
Читать дальше