Weatherby wzruszył ramionami.
– Powiedziała pani, że jest psychiatrą. Specjalizuje się w problemach dzieci i młodzieży, prawda?
– Tak.
– Musi więc pani znać wszystkie odpowiedzi lepiej niż ja. Dlaczego chciała się zabić? Mogła mieć kłopoty w domu – ojca, który pije i dokucza córce; matkę, która udaje, że tego nie widzi. A może porzucił ją chłopak, i myśli, że świat się zawalił. Albo odkryła, że jest w ciąży, i boi się powiedzieć rodzicom. Istnieją setki przyczyn, i jestem pewien, że słyszała pani o większości.
To, co mówił, było prawdą, ale Carol nie poczuła się przez to lepiej.
Gdybym jechała wolniej – myślała. – Gdybym szybciej reagowała, może ta biedna dziewczynka nie znalazłaby się w szpitalu.
– Mogła też być pod wpływem narkotyków – kontynuował Weatherby. – Cholernie dużo dzieciaków styka się dzisiaj z narkotykami. Daję słowo, jedni połknęliby każdą pigułkę, a inni coś wąchają albo wstrzykują sobie w żyłę. Dziewczyna mogła być na takim haju, że nie wiedziała, kim jest, kiedy weszła pod koła pani wozu. Jeśli mam rację, czy nadal będzie pani przekonana o swojej winie?
Carol oparła się o siedzenie, zamknęła oczy i trzęsąc się, głośno oddychała.
– Boże, nie wiem co powiedzieć. Wiem tylko… że czuję się podle.
– To całkiem naturalne, po tym, co pani przeszła. Ale to nie powinno mieć nic wspólnego z poczuciem winy. Proszę przestać o tym myśleć i powrócić do swoich spraw.
Otworzyła oczy, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Wie pan, komisarzu Weatherby, myślę, że byłby pan niezłym psychoterapeutą.
Wyszczerzył zęby.
– Albo świetnym barmanem.
Carol wybuchła śmiechem.
– Lepiej się pani czuje? – zapytał.
– Troszeczkę.
– Proszę mi obiecać, że nie będzie z tego powodu bezsennych nocy.
– Spróbuję – powiedziała. – Wciąż jednak niepokoję się o tę małą. Czy wie pan, do którego szpitala ją zabrano?
– Mogę to ustalić.
– Zrobi pan to dla mnie? Chciałabym porozmawiać z lekarzem, który się nią opiekuje. Jeśli usłyszę od niego, że nic jej nie będzie, o wiele łatwiej przyjdzie mi zastosować się do pańskiej rady.
Weatherby podniósł mikrofon i połączył się z dyspozytorem.
Antena telewizyjna!
Stojąc na strychu i gapiąc się w sufit, Paul zaśmiał się głośno, gdy uświadomił sobie, co jest przyczyną hałasu. Ten dźwięk nie brał się z pustego powietrza na wprost jego twarzy, jak sądził. Dobiegał z dachu, gdzie zamocowano antenę telewizyjną. Podłączyli im kablówkę rok temu, ale nie usunęli jeszcze starej anteny. Był to duży, zdalnie sterowany talerz, przytwierdzony śrubami bezpośrednio do belki dachu. Widocznie nakrętka albo jakieś wzmocnienie się obluzowało i wiatr szarpał anteną, uderzając nią co jakiś czas o dach. Rozwiązanie wielkiej zagadki okazało się śmiesznie proste.
Naprawdę?
Łup… łup… łup…
Dźwięk był teraz ledwie słyszalny wśród szumu deszczu, tak że szybko uwierzył w tę wersję wydarzeń. Stopniowo jednak zaczynał wątpić, czy ma rację. Przypomniał sobie, jak głośne i gwałtowne było walenie kilka minut wcześniej, kiedy znajdował się w kuchni: cały dom drżał, opadły drzwiczki piecyka, słoiki z przyprawami grzechotały na półeczce. Czy obluzowana antena mogła spowodować tyle hałasu i wibracji?
Łup… łup…
Gapił się w sufit i starał się uwierzyć w swoją teorię. Musiała uderzać o belkę dachu w ściśle określony sposób, pod szczególnym kątem, wprowadzając w rezonans cały budynek. Podobnie, wywołując odpowiednie wibracje w wiszącym moście stalowym, można w ciągu minuty zniszczyć go doszczętnie, bez względu na liczbę śrub, spawów i lin. A chociaż Paul nie wierzył, że obluzowana antena może spowodować podobnie apokaliptyczną destrukcję drewnianej konstrukcji domu, to jednak umiarkowana siła w połączeniu z odpowiednimi parametrami i maksymalną dokładnością daje efekt całkiem nieproporcjonalny do użytej energii. A poza tym antena telewizyjna musiała stanowić źródło hałasów, bo tylko takie wyjaśnienie mu pozostało.
Odgłos stukania stawał się cichszy, a potem zupełnie zamilkł. Poczekał minutę czy dwie, ale słyszał tylko deszcz uderzający o gonty nad głową. Wiatr musiał zmienić kierunek. Gdy tylko wróci do poprzedniego, znów zacznie się walenie.
Kiedy burza się skończy, wyniesie z garażu rozsuwaną drabinę, wejdzie na dach i zdemontuje antenę. Niepotrzebnie z tym zwlekał, stracił cenny czas przeznaczony na pisanie, i to będąc w jednym z najtrudniejszych, decydujących momentów powieści. Był sfrustrowany i zdenerwowany.
Jeśli teraz postąpi zgodnie z planem, może nie będzie to zupełnie stracony dzień. A więc ogoli się, pojedzie do miasta po nowy komplet formularzy z agencji adopcyjnej; jeśli przestanie padać, zdejmie antenę; zje lunch, a potem przez całe popołudnie będzie pracował nad książką, już bez przeszkód.
Kiedy wyszedł ze strychu i wyłączył światło, dom zadrżał od nowego stuknięcia.
ŁUP!
Tym razem tylko jedno.
A potem znów spokój.
Poczekalnia w szpitalu przypominała garderobę klowna; kanarkowożółte ściany, jasnoczerwone krzesła, pomarańczowy dywan, ciemnofioletowe wieszaki i stoły, dwa duże obrazy, w których dominowały odcienie niebieskiego i zielonego.
To dzieło projektanta, który naczytał się różnych psychologicznych teorii zależności nastroju od kolorów, miało spełniać pozytywne funkcje, afirmujące życie, podnoszące na duchu chorych i ich gości. Jednakże ten zdecydowanie wesoły nastrój wywołał u Carol reakcję wręcz przeciwną. To był pokój szaleńca; uspokajał nerwy równie skutecznie, jak papier ścierny gładziłby kostkę masła.
Siedziała na jednym z czerwonych krzeseł, czekając na lekarza, który zajął się ranną dziewczynką. Kiedy się pojawił, jego wykrochmalony biały fartuch tak ostro kontrastował z jaskrawym wystrojem wnętrza, że zdawał się otoczony aureolą.
Carol ruszyła mu naprzeciw, a on się przedstawił”
– Sam Hannaport.
Był wysoki, krzepki, o kwadratowej twarzy, rumiany, po pięćdziesiątce. Sprawiał wrażenie hałaśliwego gbura, lecz w rzeczywistości był łagodny. Wydawał się szczerze zatroskany przebiegiem wydarzeń, które tak wstrząsnęły Carol. Zajęło jej parę minut, nim go przekonała, że czuje się dobrze, i wtedy usiedli naprzeciwko siebie na czerwonych krzesłach.
Hannaport uniósł krzaczaste brwi i powiedział”
– Wygląda na to, że przydałaby się pani gorąca kąpiel i duża szklanka brandy.
– Przemokłam do suchej nitki – powiedziała – ale nic mi nie będzie. Co z dziewczynką?
– Skaleczenia, siniaki, otarcia.
– Krwotok wewnętrzny?
– Badania niczego nie wykazały.
– Złamania?
– Ani jednej złamanej kości. Wyszła z tego w zdumiewająco dobrym stanie. Pani chyba nie jechała zbyt szybko, kiedy ją potrąciła.
– Rzeczywiście. Biorąc jednak pod uwagę sposób, w jaki upadła na maskę, a potem stoczyła się na jezdnię, myślałam, że… – Carol zadrżała, bojąc się skończyć.
– Cóż, dziecko jest w dobrym stanie. W karetce odzyskała przytomność i powtórnie jej nie straciła.
– Bogu dzięki.
– Nie ma żadnych oznak, że przeszła choćby lekki wstrząs. Nie przewiduję jakichkolwiek ujemnych skutków wypadku.
Carol z ulgą oparła się o krzesło.
– Chciałabym się z nią zobaczyć, porozmawiać.
– Teraz odpoczywa – odparł doktor Hannaport. – Wolałbym, żeby jej nie przeszkadzano. Ale jeśli pani wróci wieczorem, w czasie odwiedzin, będzie mogła się z panią zobaczyć.
Читать дальше