– Ja też widziałem – wtrącił się tęgi mężczyzna, który nie mieścił się pod swoim czarnym parasolem – że dziecko szło ulicą jak w transie. Bez płaszcza czy parasola. Miała błędny wzrok. Zeszła z krawężnika między te dwie furgonetki i stała tak przez kilka sekund, jakby czekała, aby rzucić się pod koła. I, na Boga, tak właśnie się stało.
– Ona żyje. – Carol nie mogła powstrzymać drżenia głosu. – Na tylnym siedzeniu w moim samochodzie jest apteczka, może mi ją pan przynieść?
– Oczywiście. – Tęgi mężczyzna pośpieszył do volkswagena.
Chociaż nic nie wskazywało, że u nieprzytomnej mogą wystąpić konwulsje, Carol chciała mieć pod ręką paczuszkę ze szpatułkami do przytrzymywania języka.
Zaczął zbierać się tłum.
O parę przecznic dalej rozległa się syrena. Nadjeżdżała policja.
– Takie ładne dziecko – powiedziała siwowłosa kobieta, wpatrując się w poszkodowaną.
Inni gapie półgłosem zgodzili się z jej opinią.
Carol wstała i ściągnęła płaszcz, zwinęła go i ostrożnie wsunęła prowizoryczną poduszkę pod głowę ofiary, unosząc ją nieco ponad poziom spływającej wody.
Dziewczynka nie otworzyła oczu ani się nie poruszyła. Splątany kosmyk złotych włosów opadł jej na twarz i Carol ostrożnie go odsunęła. Ciało małej było gorące, rozpalone, pomimo kąpieli w zimnym deszczu.
Nagle, kiedy palcami dotykała policzka dziewczyny, poczuła zawrót głowy. Nie mogła złapać oddechu. Przez chwilę myślała, że straci świadomość i upadnie na nieprzytomną. Pociemniało jej przed oczami, a w tej ciemności zobaczyła krótki błysk srebra, blask światła jakiegoś ruchomego przedmiotu, tajemniczej rzeczy z jej koszmaru.
Zacisnęła zęby, potrząsnęła głową, nie dając się porwać tej mrocznej fali. Cofnęła rękę i przyłożyła do swojej twarzy. Zawrót głowy minął równie nagle, jak się pojawił. Dopóki nie przybędzie karetka, ponosi odpowiedzialność za ranną i powinna trzymać się dzielnie.
Samochód policyjny wyłonił się zza rogu i stanął za volkswagenem. Obracający się kogut rzucał czerwony blask na mokrą jezdnię, upodabniając kałuże deszczu do rozlewisk krwi.
Z oddali słychać było głos innej syreny. Karetka. Dla Carol to ptasie, cienkie zawodzenie wydało się najsłodszym dźwiękiem na świecie.
Pomyślała, że być może horror się zakończył.
Spojrzała na białą jak kreda twarz dziewczynki i ogarnęły ją wątpliwości. A może dopiero się zaczął.
Paul chodził z pokoju do pokoju, nadsłuchując skąd wydobywa się dźwięk.
Łup… łup…
Źródło hałasu wyraźnie umiejscowione było nad jego głową. Na strychu albo na dachu.
Wszedł po wąskich, niepomalowanych, trzeszczących schodach.
Rozejrzał się po obszernym, jeszcze niewykończonym pomieszczeniu, w którym po nieotynkowanych ścianach biegły różowe przewody elektryczne przypominające układ krwionośny, a regularnie rozmieszczone belki wspierające – żebra. Oświetlenie składało się jedynie z dwóch słabych żarówek, więc wszędzie panował półmrok.
Przez bębnienie deszczu przebijał znany mu dźwięk”
Łup… łup-łup…
Paul powoli mijał sterty kartonowych pudeł i innych przechowywanych tu rzeczy: wielkie walizy podróżne, stary wieszak na płaszcze, zaśniedziałą, mosiężną lampę stojącą, dwa zdezelowane krzesła o trzcinowych siedzeniach, które kiedyś zamierzał odnowić. Cienka warstwa białawego kurzu pokrywała wszystko jak całun.
Łup… łup…
Przeszedł strych wzdłuż, wolno wrócił na środek i zatrzymał się. Źródło dźwięku znajdowało się na wprost jego twarzy w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów. Ale nie było tam nic, co mogłoby wywoływać jakieś zakłócenia. Nic się nie poruszało.
Łup… łup… łup… łup…
Walenie nieco ucichło, ale nadal odbijało się echem w całym domu. Stukanie było regularne, a rytm ten przypominał bicie serca.
Paul stał na strychu, w kurzu, czując stęchłą woń typową dla tego rodzaju miejsc, i starał się skupić uwagę na dźwięku i próbował zrozumieć, w jaki sposób może dobiegać po prostu z powietrza. Stopniowo zaczął inaczej patrzyć na tę całą historię. Początkowo sądził, że hałasy są wynikiem szkód, jakie wyrządziła burza. Teraz jednak, gdy krążył po strychu i zaglądał w każdy ciemny zakamarek, nasłuchując niemilknącego głuchego odgłosu, nagle odkrył w tym dźwięku coś złowieszczego.
Łup… łup… łup…
Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego ten hałas stał się groźny, wrogi.
Doznał uczucia, że w pomieszczeniu, bądź co bądź zamkniętym, jest mu zimniej niż na zewnątrz, w deszczu i wietrze.
Carol chciała pojechać z ranną dziewczynką do szpitala, ale wiedziała, że i tak w niczym jej nie pomoże. Poza tym oficer policji Tom Weatherby, młody człowiek o kręconych włosach, musiał spisać jej zeznanie.
Usiedli na przednich siedzeniach patrolowego wozu. Deszcz strugami spływał po szybach. Radio policyjne trzeszczało.
Weatherby zmarszczył brwi.
– Przemokła pani do suchej nitki. Mam koc w bagażniku. Przyniosę go.
– Nie, nie – odparła. – Nic mi nie będzie. – Jej zielona sukienka z dzianiny całkiem przesiąkła. Mokre włosy przywarły do głowy i zwisały do ramion. Nie zważała jednak na swój wygląd i gęsią skórkę, która pokryła jej ciało. – Uporajmy się z tym wreszcie.
– Hm… jeśli to pani nie zaszkodzi.
– Jestem pewna.
Weatherby włączył ogrzewanie.
– Czy zna pani dziecko, które wpadło pod koła?
– Czy znam? Nie. Oczywiście, że nie.
– Nie miała przy sobie żadnego dowodu tożsamości. Czy niosła jakąś torebkę, kiedy weszła na jezdnię?
– Nie jestem pewna.
– Proszę się zastanowić i przypomnieć sobie.
– Nie sądzę, żeby coś niosła.
– Prawdopodobnie nie – powiedział. – Logicznie rozumując, jeśli w czasie takiej burzy była bez płaszcza czy parasolki, dlaczegóż by miała mieć torebkę. W każdym razie poszukamy na ulicy. Może ją gdzieś upuściła.
– A co się stanie, jeśli nie ustalicie jej tożsamości? W jaki sposób skontaktujecie się z rodzicami? Chodzi mi o to, że nie powinna być teraz sama.
– Powie nam swoje nazwisko, kiedy odzyska świadomość – wyjaśnił Weatherby.
– Jeśli.
– No, na pewno. Nie ma potrzeby się martwić. Nie wyglądała na poważnie ranną.
Jednak Carol była niespokojna.
Przez następne dziesięć minut Weatherby zadawał pytania, a ona odpowiadała. Kiedy skończył spisywać zeznanie, przeczytała je i podpisała na dole.
– Pani nie ponosi żadnej winy – odezwał się Weatherby. – Jechała pani z prędkością mniejszą niż dopuszczalna, a trzech świadków widziało, że dziewczynka wyszła z tak zwanego ślepego miejsca wprost pod pani samochód.
– Mogłam bardziej uważać.
– Nie sądzę, by w takiej sytuacji ktokolwiek zachował się inaczej.
– Z pewnością mogłam coś zrobić – upierała się z nieszczęśliwą miną.
Potrząsnął głową.
– Nie. Proszę posłuchać, pani Tracy. Widziałem już takie sytuacje. To po prostu wypadek. Ktoś jest ranny i nikogo naprawdę nie można winić, a jednak jeden z uczestników zajścia ma źle pojęte poczucie winy i upiera się, że jest sprawcą nieszczęścia. W tym konkretnym przypadku, jeśli w ogóle można kogoś winić, to dziecko, nie panią. Według świadków dziewczyna zachowywała się dziwnie, zanim pani skręciła zza rogu, niemal jakby chciała zostać przejechana.
– Ale dlaczego takie ładne dziecko zdecydowałoby się na desperacki krok?
Читать дальше