W burzy wyczuwał obecność wielkich duchów.
Czuł, jak sekretnie krążą po mieście.
Przybyły, żeby świętować jego wstąpienie na tron przeznaczenia.
Nie jadł kaktusowego cukierka od dnia, w którym zabił matkę, ojca i Indianina, ale przez te wszystkie lata nachodziły go wizje.
Pojawiały się niespodziewanie. Nagle przenosił się do tego niesamowitego świata, do barwnej krainy o jaskrawych, ale subtelnych kolorach i wielowymiarowych przedmiotach, gdzie on, Shaddack, unosił się w przestrzeni niczym balon i gdzie przemawiały do niego głosy wielkich duchów. Owe wizje nachodziły go dwa razy w tygodniu w roku poprzedzającym zbrodnie, jakie popełnił, później były rzadsze, choć równie intensywne. Te zwidy senne, przypominające fugę muzyczną, zazwyczaj trwały godzinę lub dwie, ale zdarzało się, że i pół dnia. Po części z tej przyczyny wśród rodziny i nauczycieli uchodził za dziecko oderwane od rzeczywistości. Wszyscy mu oczywiście współczuli, sądząc, że zaciążył na nim jakiś głęboki uraz.
Teraz, krążąc w furgonetce po okolicy, zapadał powoli w ten stan, wywoływany niegdyś przez kaktusowy cukierek. Wizja ogarnęła go niespodziewanie, ale nie nagle, jak w innych sytuacjach. On jakby… zanurzał się w niej coraz głębiej, głębiej. Im dłużej trwała, tym bardziej upewniał się, że tym razem nic nie wyrwie go brutalnie z tego królestwa. Od tej chwili miał zamieszkiwać oba światy, na podobieństwo wielkich duchów. Myślał nawet, że teraz ulega swoistej konwersji, tysiąc razy głębszej niż ta, jakiej poddał mieszkańców Moonlight Cove.
Wszystko wydało mu się niezwykłe i zdumiewające. Światła mrugające w strugach deszczu przypominały klejnoty rozrzucone w zapadającej nocy, a srebrzyste piękno kropel zadziwiło go równie mocno jak szybko ciemniejące, wspaniale skłębione w chmurach niebo.
Gdy zatrzymał się na skrzyżowaniu Paddock Lane i Saddleback Drive, dotknął piersi wyczuwając telemetryczne urządzenie na łańcuszku. Nie pamiętał, co to jest, i to też wydawało się tajemnicze i cudowne. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że urządzenie przesyłało dane o pracy jego serca do odbiornika w New Wave w promieniu pięciu mil, nawet wówczas, gdy znajdował się w czterech ścianach. Gdyby dane nie docierały ponad minutę, Słońce wysłałoby przez mikrofale rozkaz zniszczenia do mikrosfer komputerów wewnątrz wszystkich Nowych Ludzi.
Nieco później, na Bastenchurry Road, gdy znowu dotknął urządzenia, wyczuł jego ogromną moc. Ktokolwiek je nosił, miał w ręku życie innych. To był amulet, którym obdarowały go wielkie duchy, jeszcze jeden znak mówiący o tym, że tkwił jednocześnie w dwóch światach, na ziemi zwykłych ludzi i w królestwie wielkich duchów, bogów kaktusowego cukierka.
Ta wizja, jak lekarstwo działające z opóźnieniem, przeniosła go w czasy, gdy znajdował się w mocy Rączego Jelenia. Był małym chłopcem. I półbogiem, ulubionym dzieckiem Księżycowego Jastrzębia, więc mógł zrobić wszystko z każdym. Jadąc fantazjował o tym…
Od czasu do czasu śmiał się cicho i trochę piskliwie, a oczy świeciły mu jak oczy okrutnego i zdeprawowanego chłopca, przyglądającego się spustoszeniu, jakie czynił ogień wśród złapanych przez niego mrówek.
Moose biegał w koło merdając ogonem z taką siłą, że zachodziła obawa, iż może oderwać się, Chrissie zaś czekała w kuchni wraz z Tessą i Samem, aż znikną resztki światła zamierającego dnia.
Wreszcie Sam odezwał się:
– No dobrze. Trzymajcie się blisko mnie. Przez całą drogę róbcie tylko to, co mówię.
Patrzył na nie dłuższą chwilę, zanim otworzył drzwi. Objęli się bez słowa. Tessa pocałowała Chrissie w policzek, potem cmoknął ją Sam, wreszcie Chrissie ucałowała ich gorąco. Nie trzeba było jej tłumaczyć, dlaczego wszyscy poczuli nagle taki przypływ tkliwości. Należeli do ludzi, prawdziwych ludzi, więc uzewnętrznili swe uczucie, ponieważ przed końcem nocy mogli już nie być ludźmi, mogli stracić zdolność odczuwania.
Kto wiedział, co czują ci odmieńcy o dziwacznych kształtach? Kogo to w ogóle interesowało?
Poza tym groziło im, że złapie ich jedna z grup poszukiwawczych albo Zjawy, toteż teraz wykorzystali może ostatnią szansę pożegnania.
Wreszcie wyszli na ganek.
Chrissie ostrożnie przyciągała drzwi. Moose nie próbował wybiec na zewnątrz. Był zbyt dobrym i szlachetnym psem, by imać się takich tanich sztuczek. Ale wetknąwszy mordę w zwężającą się szparę wąchał dziewczynkę i próbował polizać jej rękę, więc bała się, że przytrzaśnie mu nos. Wycofał się w ostatniej chwili, a drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
Sam sprowadził je ze schodów i przemykali przez podwórze w kierunku sąsiedniego domu. Nie paliły się żadne światła. Chrissie miała nadzieję, że nie ma tam nikogo, ale wyobrażała sobie, że przy jednym z ciemnych okien tkwi jakaś monstrualna istota, wpatrująca się w nich i oblizująca wargi.
Deszcz wydawał się zimniejszy niż w czasie ucieczki poprzedniej nocy, ale może to było pierwsze wrażenie po wyjściu z ciepłego, suchego domu. Tylko nikła szara poświata nieco rozjaśniała niebo na zachodzie. Lodowate kropelki jakby wyrywały chmurom resztki światła i wbijały je w ziemię, ściągając głęboką, wilgotną ciemność. Zanim dotarli do ogrodzenia oddzielającego posesję Harry’ego od sąsiedniej, Chrissie ucieszyła się, że ma na sobie tę wielką, nieprzemakalną kurtkę z kapturem, choć czuła się w niej, jak dziecko przymierzające dla zabawy ubrania rodziców w garderobie.
Bez trudu pokonawszy płot z palików, podążały za Samem przez posesję sąsiada do kolejnego ogrodzenia. Chrissie przeszła przez nie swobodnie i dopiero po chwili zorientowała się, że wylądowali na podwórzu Coltrane’ów.
Spojrzała na ciemne okna i ucieszyła się: gdyby światła paliły się, oznaczałoby to, że ktoś znalazł pobojowisko po bitwie z Samem.
Przemykając przez podwórze do następnego parkanu, Chrissie bała się, że Coltrane’owie w jakiś sposób ożyli po tym, jak Sam wpakował w nich te wszystkie kule, i przez okno w kuchni teraz widzą swego śmiertelnego wroga z dwiema towarzyszkami. Spodziewała się, że za chwilę przez tylne drzwi wyskoczą z chrzęstem dwa roboty o metalowych ramionach i potężnych ruchomych dłoniach, trochę podobne do chodzących nieboszczyków ze starych filmów, z małymi radarami na głowach i parą uchodzącą z sykiem z otworów wentylacyjnych w ich ciałach.
Ze strachu zwolniła trochę i Tessa niemal wpadła na nią. Ponagliła ją lekkim pchnięciem. Dziewczynka, schylona nisko, pobiegła przez podwórze.
Sam pomógł jej przejść przez metalowe ogrodzenie o zaostrzonych niczym włócznie prętach.
W następnym domu byli ludzie, więc Sam zza krzewów obserwował teren. Chrissie i Tessa szybko przyłączyły do niego.
Dziewczynka, gramoląc się przez ogrodzenie, skaleczyła lewą dłoń, choć była obandażowana. Bolało ją, ale zacisnęła zęby i nie wypowiedziała słowa skargi.
Rozgarniając gałęzie morwy, wpatrywała się w pobliski dom. Dostrzegła cztery osoby w kuchni. Przygotowywali wspólnie kolację. Małżeństwo w średnim wieku, mężczyzna o siwych włosach i kilkunastoletnia dziewczynka.
Zastanawiała się, czy już poddano ich konwersji. Podejrzewała, że nie, ale nie mogła upewnić się. A ponieważ roboty i Zjawy skrywały się czasem sprytnie w ludzkim przebraniu, nie należało wierzyć nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi… czy rodzicom.
Prawie jak podczas inwazji kosmitów.
– Nie zobaczą nas, nawet jeśli wyjrzą przez okno – stwierdził Sam. – Chodźmy.
Читать дальше