Wciąż mieszkała w bungalowie na Concord Circle, dziwnej, małej uliczce w kształcie półksiężyca, która zaczynała się i kończyła przy Sierra Avenue na wschodnim krańcu miasta. Czterdzieści lat temu kupili z Frankiem ten dom, gdy oboje byli nauczycielami w szkole Jeffersona. Od śmierci Franka już czternaście lat mieszkała sama. Krzątała się, sprzątała i gotowała dla siebie, za co dziękowała Bogu.
Jeszcze bardziej błogosławiła swoją sprawność umysłową. Koszmarnie obawiała się sklerozy albo wylewu. Ćwiczyła umysł czytając dużo książek i oglądając mnóstwo filmów na kasetach, unikała natomiast jak ognia ogłupiającej sieczki, która w telewizji uchodziła za rozrywkę.
Przed czwartą trzydzieści po południu we wtorek przeczytała już połowę książki, choć robiła przerwę po każdym rozdziale, by spojrzeć na deszcz. Lubiła deszcz. Lubiła każdą pogodę, jaką Bóg zesłał na świat – burze, grad, wiatr, zimno, upał.
W ulewnym deszczu za oknem nagle zobaczyła trzy duże, ciemne i całkowicie fantastyczne istoty, wynurzające się zza drzew na końcu posesji. Zatrzymały się na chwilę, a cienka mgiełka owijała się wokół ich stóp. Przypominały koszmarne mary senne, które równie szybko znikają jak pojawiają się. Ale te zjawy popędziły w stronę tylnego ganku.
Gdy zbliżały się, upiorne wrażenie nie opuszczało Meg. Nic podobnego nie widziała na tej ziemi… chyba że ożyły chimery na dachach katedr i zeszły na dół. Była przekonana, że to wczesne stadium rozległego wylewu, czego zawsze obawiała się najbardziej. Tylko zdziwiła się, że zaczynała się taką niesamowitą halucynacją.
Ale tak to wyglądało – halucynacja poprzedzająca pęknięcie uciskającego mózg krwiaka. Czekała na ostry ból głowy, po którym zostanie sparaliżowana.
Nawet wówczas, gdy jedna z chimer wpadła do środka tłukąc szybę i skoczyła na Meg z wyszczerzonymi zębami i wysuniętymi szponami, staruszka dziwiła się, że wylew wywołuje tak realistyczną wizję, choć nie zaskoczył jej potworny ból. Zawsze wiedziała, że śmierć będzie boleć.
Dora Hankins, recepcjonistka w głównym hallu New Wave, przyzwyczaiła się, że ludzie wychodzą z budynku o czwartej trzydzieści, choć praca oficjalnie kończyła się o piątej. Wiele osób wykonywało obowiązki w domu, więc nie wymagano ośmiogodzinnego siedzenia. Od chwili konwersji wszyscy i tak pracowali dla tej samej idei, dla nowego świata, a wystarczającym rygorem był wszechobecny strach przed Shaddackiem.
Dora zaniepokoiła się, gdy około czwartej pięćdziesiąt pięć jeszcze nikt nie wyszedł z firmy. W budynku było dziwnie cicho, choć setki ludzi pracowały w biurach i laboratoriach na parterze i dwóch piętrach. Prawdę powiedziawszy, gmach wydawał się wyludniony.
O piątej Dora postanowiła sprawdzić, co się dzieje. Opuściwszy stanowisko przy recepcji, udała się na koniec tego dużego marmurowego hallu i przeszła do skromniejszego korytarza, z podłogą wyłożoną winylowymi płytkami i biurami po obu stronach. Zajrzała do pierwszego pokoju z lewej strony, gdzie pracowało osiem kobiet, będących do dyspozycji szefów mniejszych wydziałów, którzy nie mieli osobistych sekretarek.
Wszystkie siedziały przy komputerach. W tym fluorescencyjnym oświetleniu bez trudu dostrzegała, że ich ciała łączyły się z maszynami.
W ostatnich tygodniach Dora odczuwała jedynie strach. Sądziła, że poznała już wszystkie jego odcienie i natężenia. Ale tak upiornego lęku jak teraz nie doświadczyła wcześniej.
Połyskliwy przewód wystrzelił ze ściany po prawej ręce Dory. Był bardziej metaliczny niż pozostałe, choć ociekał żółtawym śluzem. Ruszył w stronę jednej z sekretarek i bezkrwawo wkręcił się w tył jej głowy. Z czaszki innej kobiety wystrzeliła następna sonda i uniosła się jak wąż tańczący w takt fletu zaklinacza. Zatrzymała się na chwilę, po czym z ogromną prędkością pomknęła w stronę sufitu, przeniknęła przez jedną z płyt wyciszających i zniknęła gdzieś w pokojach na górze.
Dora zrozumiała, że wszystkie komputery i ludzie zatrudnieni w New Wave połączyli się jakoś w jedną całość, nierozerwalnie związaną z budynkiem. Chciała uciekać, ale nie mogła poruszyć się może dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż każda próba ucieczki skazana jest na niepowodzenie.
Chwilę później została włączona do systemu.
Betsy Soldonna starannie przyklejała ogłoszenie na ścianie za biurkiem w bibliotece miejskiej w Moonlight Cove. Dotyczyło Fascynującego Tygodnia Fikcji, kampanii zachęcającej dzieci do czytania książek.
Była asystentką bibliotekarki, ale we wtorki szefowa Cora Danker miała wolne. Lubiła Corę, ale chętnie zostawała sama. Cora była okropną gadułą, bez przerwy plotkowała albo nudziła na temat swoich ulubionych programów w TV. Betsy, od lat zagorzały bibliofil z obsesyjną wręcz miłością do książek, z zachwytem rozmawiałaby bez końca o lekturach, ale Cora, choć szefowa biblioteki, bardzo mało czytała.
Betsy oderwała z rolki czwarty kawałek taśmy klejącej i przymocowała do ściany ostatni róg plakatu. Cofnęła się o krok, by podziwiać pracę.
Była dumna ze swego skromnego talentu artystycznego. Narysowała chłopca i dziewczynkę z książkami w rękach, którzy z wytrzeszczonymi oczyma wpatrywali się w otwarte strony, a włosy stały im dęba. Brwi dziewczynki i uszy chłopca zdawały się odrywać od twarzy. Nad nimi widniał napis: KSIĄŻKI TO DOMY RADOŚCI PEŁNE DRESZCZU I DZIWNOŚCI.
Z tyłu, zza półek z książkami w końcu biblioteki, dobiegł dziwny odgłos – pomruk, duszący kaszel, a po chwili jakby warknięcie. Następnie bez wątpienia rozległ się łoskot książek spadających z regału na podłogę.
W bibliotece był jeszcze Dale Foy, emeryt, który przedtem pracował jako kasjer w supermarkecie Lucky. Zawsze szukał nowych autorów thrillerów i narzekał, że żaden nie jest tak dobry jak stare wygi. Myślał raczej o Johnie Buchanie, a nie R. L. Stevensonie.
Nagle przyszła jej do głowy okropna myśl, że pan Foy dostał ataku serca i tak bełkotliwie wzywał ją na pomoc, i że zwalił książki chwytając się półek. Oczami wyobraźni widziała, jak zwija się w agonii, z posiniałą twarzą i krwawą pianą na ustach…
Lata czytania wyostrzyły jej wyobraźnię, aż stała się równie ostra jak brzytwa z doskonałej niemieckiej stali.
Wybiegła zza biurka i ruszyła wzdłuż wysokich regałów.
– Panie Foy, czy wszystko w porządku?
Dotarła do rozwalonych książek, ale nie znalazła go. Zdziwiona odwróciła się, by udać się z powrotem do biurka, a za nią stał jednak pan Foy. Tak zmieniony, że nawet w swej bujnej wyobraźni Betsy nie wymyśliłaby takiej istoty, ani tego, co chciał z nią uczynić. Mijały minuty pełne niespodzianek jak w setkach książek, które przeczytała, tyle że zabrakło szczęśliwego zakończenia.
Ciemne, burzowe chmury nad Moonlight Cove potęgowały zmierzch, a całe miasto zdawało się świętować Fascynujący Tydzień Fikcji, który właśnie trwał w bibliotece. Ten zamierający dzień był dla wielu pełen dreszczy i tajemnic, niczym gabinet osobliwości w najbardziej makabrycznym wesołym miasteczku, jakie kiedykolwiek rozbiło namioty.
Sam oświetlił latarką strych. Na podłodze z surowych desek nie było nic z wyjątkiem ton kurzu, pajęczyn i mnóstwa wysuszonych pszczół, które zbudowały gniazda pod belkami, a potem zginęły w wyniku jakiejś zarazy albo po prostu ich życie dobiegło kresu. Zadowolony, wrócił do klapy w podłodze i zszedł po drabinie do garderoby przy sypialni Harry’ego na drugim piętrze. Wcześniej usunęli ubrania, by otworzyć klapę na strych i spuścić składaną drabinę.
Читать дальше