Tessa, Chrissie, Harry i Moose czekali na niego w ciemnej sypialni.
– Owszem, może być – stwierdził Sam.
– Ostatni raz właziłem tam przed wojną – powiedział Harry.
– Trochę brudu, kilka pająków, ale dobra kryjówka. O ile przyjdą po ciebie wcześniej i znajdą pusty dom, nigdy nie pomyślą o strychu. No bo jak wgramoliłby się tam sparaliżowany człowiek?
Sam nie był pewien, czy wierzy w to, co mówi. Ale dla własnego i Harry’ego spokoju – chciał wierzyć.
– Mogę zabrać Moose’a? – spytał Harry.
– Weź strzelbę, o której wspominałeś, ale nie psa – wtrąciła Tessa. – Choć jest dobrze wytresowany, może zaszczekać w nieodpowiednim momencie.
– Czy Moose będzie bezpieczny tu na dole… kiedy oni przyjdą? – zastanawiała się Chrissie.
– Na pewno tak – powiedział Sam. – Nie zależy im na psach, tylko na ludziach.
– Lepiej wnieśmy Harry’ego na górę – powiedziała Tessa. – Wkrótce musimy wyjść.
Sypialnia wypełniła się cieniami niemal tak szybko, jak kieliszek krwawoczerwonym winem.
CZĘŚĆ TRZECIA. NOC NALEŻY DO NICH
Montgomery powiedział mi, że Prawo… stawało się
dziwnie nieskuteczne wraz z zapadnięciem nocy; że
wówczas zwierzęta pokazywały swą siłę; duch
przygody budził się w nich o zmroku; zdobywały się
na czyny, o których nie śniły w świetle dnia.
H. G. WELLS
„WYSPA DR. MOREAU”
Na zarośniętych wzgórzach wokół opuszczonej Kolonii Ikara susły, myszy polne, króliki i lisy wygrzebały się z nor i drżały na deszczu, nasłuchując. W dwóch pobliskich zagajnikach, gdzie rosły sosny, gumowce i nagie jesienne brzozy, znieruchomiały wiewiórki i szopy.
Ptaki zareagowały pierwsze. Pomimo deszczu sfrunęły z gniazd skrytych w koronach drzew, w rozpadającej się stodole i pod zniszczonymi okapami domu. Kracząc i skrzecząc wzniosły się spiralą w górę, zniżyły i zanurkowały, po czym pofrunęły prosto w stronę domu. Szpaki, strzyżyki, wrony, sowy i jastrzębie nadleciały w hałaśliwej i trzepoczącej gromadzie. Niektóre uderzały uparcie o ściany, aż skręciły sobie łebki lub połamały skrzydełka i spadły na ziemię, gdzie rzucały się, popiskiwały i wyczerpane zdychały.
Inne, równie oszalałe, trafiały w otwarte drzwi i okna, nie robiąc sobie krzywdy.
Choć stworzenia w promieniu dwustu jardów usłyszały wołanie, tylko zwierzęta z bliskiej okolicy zareagowały nań. Króliki kicały, wiewiórki mknęły, kojoty i lisy pędziły, a szopy kołysały się w ten swój dziwny sposób przez mokrą trawę, chwasty i błoto w stronę źródła syreniego śpiewu. Drapieżniki i z natury bojaźliwe ich ofiary teraz posuwały się w zgodnej gromadzie. Scena zupełnie jak z rysunkowego filmu Disneya – żyjący po sąsiedzku mieszkańcy pól i lasów biegną na wezwanie słodkiej gitary czy harmonijki starszego Murzyna, który opowie im historie o czarach i wspaniałych przygodach. Ale tam, dokąd zmierzały te stworzenia, nie było przyjaznego gawędziarza, a przyciągały je ponure, zimne i pozbawione melodii dźwięki.
Sam z wysiłkiem podsadził Harry’ego na drabinę i pomagał mu dostać się na strych, a Tessa i Chrissie zniosły wózek do garażu. Był to ciężki, wyposażony w silnik fotel, a nie lekkie składane krzesło, i nie zmieściłby się we włazie na strych. Specjalnie postawiły go w dużych drzwiach, co sugerowało, że Harry dotarł na wózku do tego właśnie miejsca i odjechał samochodem z jakimś przyjacielem.
– Sądzisz, że nabiorą się? – spytała Chrissie z troską w głosie.
– Jest szansa – odpowiedziała Tessa.
– Może nawet pomyślą, że Harry wyjechał z miasta wczoraj, zanim ustawili zapory na ulicach.
Tessa zgodziła się z nią, choć obydwie wiedziały, że ten numer ma małe szansę powodzenia. Sam i Harry tak naprawdę też nadrabiali miną. Na strychu wcale nie było bezpiecznie, bo nie ukryli tam również Chrissie, zamiast zabierać ją do chłostanego deszczem koszmarnego świata Moonglight Cove.
Wróciły windą na drugie piętro, gdzie Sam właśnie składał drabinę i zamykał klapę. Moose obserwował go zaciekawiony.
– Piąta czterdzieści dwie – powiedziała Tessa, patrząc na zegarek.
Sam chwycił podpórkę, którą wcześnie usunął spod klapy, i umieścił ją w uchwytach.
– Pomóż mi zawiesić ubrania.
Koszule i spodnie, wciąż na wieszakach, wcześniej przenieśli na łóżko i teraz podawali sobie jak ludzie wiadra wody przy gaszeniu pożaru. Szybko uporządkowali garderobę.
Tessa zauważyła ślady świeżej krwi na obandażowanym prawym nadgarstku Sama. Rany otwierały się przy wysiłku. Nie były śmiertelne, lecz zapewne bardzo bolesne, a wszystko, co osłabiało lub rozpraszało go, zmniejszało szansę na sukces.
Zamykając drzwi Sam powiedział:
– Boże, to okropne, że go tu zostawiamy.
– Piąta czterdzieści sześć – przypomniała Tessa.
Ładował rewolwer, ona zaś nakładała skórzaną marynarkę, a Chrissie kurtkę przeciwdeszczową Harry’ego. Sam zużył wszystkie naboje, jakie wziął do domu Coltrane’ów. Ale Harry posiadał rewolwer kaliber 0.45 i pistolet 0.38, które zabrał ze sobą na strych, oraz skrzynkę amunicji do nich, więc Sam wziął kilkadziesiąt pocisków kalibru 0.38.
Przypinając broń, przez teleskop obserwował ulice, prowadzące do Szkoły Centralnej.
– Wciąż duży ruch – stwierdził.
– Patrole? – spytała Tessa.
– Ale także ulewa, poza tym szybko napływa gęsta mgła.
Choć resztki ponurego światła przebijały wśród skłębionych chmur, dzięki burzy wcześnie zapadały ciemności.
– Piąta pięćdziesiąt – naciskała Tessa.
– Mogą zjawić się lada chwila, jeśli pan Talbot jest na początku tej listy – odezwała się Chrissie.
Odwracając się od teleskopu Sam stwierdził:
– W porządku. Wynosimy się.
Tessa z Chrissie podążyły za nim i wszyscy zeszli schodami na parter.
Moose zjechał windą.
Tej nocy Shaddack był dzieckiem.
Krążąc po Moonlight Cove nie mógł przypomnieć sobie, kiedy miał lepszy nastrój. Zmieniał pozycje patroli dla pewności, że każdy kwartał ulic w mieście jest pod kontrolą. Widok domów i pieszych w deszczu działał na niego jak nigdy dotąd, ponieważ teraz wiedział, że należeli do niego i że może zrobić z nimi, co zechce.
Wypełniały go uczucia podniecenia i oczekiwania, podobnie jak przed wielu laty w wigilię Bożego Narodzenia. Moonlight Cove było ogromną zabawką i za parę godzin, gdy wybije północ, ta ciemna wigilia zmieni się niepostrzeżenie w radosne święto. Od tej chwili spełni wszystkie pragnienia, nawet te najbardziej okrutne. Nie będzie sędziów i władz, które mogłyby go ukarać.
Niczym dziecko, które zakrada się do garderoby, by zwędzić na lody monety z ojcowskiego płaszcza, był tak pochłonięty marzeniami, że zupełnie zapomniał o możliwości porażki. Groźni regresywni zniknęli z jego świadomości, jak przez mgłę pamiętał o Lomanie Watkinsie, ale nie kojarzył już, dlaczego cały dzień ukrywał się w garażu Pauli Parkins przed szefem policji.
Ponad trzydzieści lat morderczej samokontroli, żmudnej i wyczerpującej pracy badawczej od dnia zamordowania rodziców i Rączego Jelenia, trzydzieści lat tłumienia potrzeb i pragnień wieńczyło w końcu spełnienie się snu. Nie mógł wątpić w swoją misję lub martwić się o wynik, gdyż to oznaczało zwątpienie w święte przeznaczenie i obrazę wielkich duchów, które obdarzyły go łaską. Nie dostrzegał więc nawet cienia porażki, wyrzucił z umysłu wszelką myśl o klęsce.
Читать дальше