Ale nie zazdrościł nikomu. Co miesiąc kupował dwanaście albo czternaście opakowań taniego piwa w sklepie z przecenionymi towarami przy autostradzie, no i miał jeszcze telewizor, a gdy od czasu do czasu zjadł kanapkę z kiełbasą i musztardą oraz chrupki, to wystarczało mu do szczęścia.
Nim wybiła czwarta w to wtorkowe popołudnie, Pack zagłębiony w zniszczonym fotelu wypił sporo piwa z drugiego sześciobutelkowego kartonu. Oglądał teleturniej, w którym cudowna dziewczyna wręczająca nagrody, zawsze występująca w skąpych sukienkach, była o wiele bardziej interesująca niż pytania i prowadzący program uczestnicy.
Pytanie: – A więc, jaki numer państwo wybierają? Jeden, dwa czy trzy?
Pack zwrócił się do telewizora.
– Wezmę to, co kryje się pod strojem tej niezwykłej panienki, dziękuję bardzo – i łyknął piwa.
Właśnie w tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
Pack nie zareagował. Nie miał przyjaciół, więc goście nie interesowali go. Zazwyczaj nachodzili go chętni do ścinania chwastów i uporządkowania posesji, czego nie chciał, ponieważ lubił swoje chwasty.
Znów pukanie.
Pack zgłośnił telewizor.
Zapukali mocniej.
– Odejdźcie – krzyknął.
Zaczęli dosłownie walić w drzwi, aż trzęsła się przyczepa.
– Co, do cholery? – wkurzył się. Wyłączył odbiornik i wstał.
Walenie ustało, ale usłyszał dziwne drapanie o ściany.
Całe domostwo zatrzeszczało na betonowych podstawach, co czasami zdarzało się przy silnym wietrze. Ale teraz nie wiało.
– Dzieciaki – stwierdził.
W rodzinie Aikhornów, mieszkającej po drugiej stronie szosy w odległości dwustu jardów na południe, były tak wredne bachory, że powinno się je uśpić zastrzykami, zakonserwować w formaldehydzie i pokazywać w jakimś muzeum przestępczości. Te szczeniaki zabawiały się odpalaniem petard wciśniętych między betonowe słupki i budziły go w nocy.
Drapanie o ścianę ucichło, ale teraz z kolei dzieciaki chodziły po dachu.
Tego już za wiele. Co prawda metalowy dach nie przeciekał, ale w każdej chwili mógł wygiąć się albo nawet pęknąć na złączach.
Pack otworzył drzwi i wyszedł na deszcz, przeklinając głośno intruzów. Dostrzegł jakieś stwory z filmów grozy z lat pięćdziesiątych, wielkości człowieka, o kłapiących szczękach i wybałuszonych oczach, wokół których widniały małe kleszcze. O zgrozo, na tym koszmarnym obliczu zauważył kilka cech ludzkiej twarzy, przypominającej Daryla Aikhorna, ojca dzieciaków. Pooo - trzeeeebooować, zasyczała istota. Skoczyła w jego stronę, a z odrażającego ciała wysunęło się ostre żądło. Zanim długa piłowata włócznia przeszyła mu brzuch na wylot, Pack uświadomił sobie, że dni pełne piwa, kanapek i chrupek, zasiłków dla niepełnosprawnych i pięknych dziewcząt z teleturnieju minęły bezpowrotnie.
Czternastoletni Randy Hapgood maszerował przez brudną, sięgającą łydek wodę w przepełnionym rynsztoku, uśmiechając się pogardliwie, jakby chciał powiedzieć, że natura musiałaby ustawić tysiąc razy większą zaporę, by zbić go z pantałyku. Nie nosił czegoś tak staromodnego jak płaszcz przeciwdeszczowy czy kalosze. Wspaniałe blondynki nie przytulają się do ramienia idiotów z parasolami. Szczerze mówiąc, szałowych blondynek nie widziało się również u boku Randy’ego, ale zakładał, że po prostu jeszcze nie zauważyły, jakim był świetnym chłopakiem, jak obojętnie traktował pogodę i wszystko, co zaskakiwało innych małolatów.
Przemoczony i zły gwizdał wesoło dla niepoznaki. Dotarł ze szkoły do domu za dwadzieścia piąta, po ćwiczeniach orkiestry skróconych z powodu złej pogody. Mokrą kurtkę dżinsową powiesił na drzwiach od spiżarni.
Zdjął także przesiąknięte wodą tenisówki.
– Jestem tuuuuuuuttaaaaaj – wrzasnął, parodiując małą dziewczynkę z filmu Duch.
Cisza.
Wiedział, że rodzice są w domu, ponieważ paliło się światło i drzwi wejściowe były otwarte. Ostatnio coraz częściej pracowali w domu nad jakimś produktem z New Wave.
Randy wyjął puszkę coli z lodówki i pociągnął spory łyk, po czym skierował się na górę, by wyschnąć i opowiedzieć rodzicom, jak minął dzień. Nie mówił do nich tata i mama, co wcale im nie przeszkadzało. Byli w porządku. Czasem myślał, że są aż za bardzo w porządku. Jeździli porshe, nosili supermodne ubrania dużo wcześniej niż inni, i szczerze jak kumple rozmawiali z nim o wszystkim, włącznie z seksem. Toteż obawiał się, że gdy spotka wymarzoną szałową blondynkę, dziewczyna, poznawszy rodziców uzna jego tatę za nieskończenie równiejszego i wspanialszego niż on. Czasami żałował, że Pete i Marsha nie są grubi, fatalnie ubrani i nie molestują, by zwracał się do nich per tata i mama. Szkolne współzawodnictwo o stopnie i popularność zupełnie mu wystarczały. Nie chciał konkurencji w domu.
Dotarł do szczytu schodów i zawołał słowami współczesnego amerykańskiego intelektualisty, Johna Rambo: Yo!, co oznaczało – witam was.
Znowu nie odpowiedzieli.
Zbliżając się do pracowni przy końcu korytarza poczuł coś w rodzaju dreszczy. Drgnął i zmarszczył się, ale nie przystanął, gdyż okazywanie strachu nie licowało z jego przekonaniem o własnej dorosłości.
Przekroczył próg, mając na końcu języka dowcipny komentarz na temat ich milczenia i skamieniał ze strachu.
Pete i Marsha siedzieli po przeciwnych stronach dużego stołu, na którym stały dwa komputery. Nie siedzieli – byli powiązani z krzesłami i komputerami mnóstwem obrzydliwych, mechowatych kabli niknących w podłodze. Ich twarze, choć obłędnie zmienione, wciąż w jakimś stopniu przypominały dawne oblicza.
Randy nie mógł oddychać.
Ale po chwili niepewnie cofnął się.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Odwrócił się na pięcie.
Organiczno-metaliczne macki wystrzeliły ze ścian. Cały pokój ożył niczym w koszmarnym śnie. Macki błyskawicznie oplotły go, zamykając w potrzasku i odwróciły w stronę rodziców. Wciąż tkwili na krzesłach, ale nie siedzieli już twarzą do komputerów. Wpatrywali się w niego promieniującymi zielonymi oczyma, które jakby bulgotały w oczodołach.
Randy krzyknął. Szarpnął się, ale macki trzymały go mocno.
Pete otworzył usta i sześć srebrzystych przedmiotów, jak duże kulki łożyskowe, uderzyło chłopca w pierś.
Kilka sekund czuł rozrywający ból, a potem lodowaty dreszcz przenikał całe jego ciało, aż do twarzy.
Próbował ponownie krzyknąć, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk.
Macki chowały się z powrotem w ścianie, ciągnąc go z sobą, aż plecami przywarł do tynku.
Uczucie zimna wypełniało teraz jego głowę.
I znów chciał krzyknąć. Tym razem wydał z siebie cienki, elektroniczny pogłos.
We wtorkowe popołudnie, ubrana w luźne, wełniane spodnie, bawełnianą koszulę i sweter, Meg Henderson siedziała przy kuchennym stole pod oknem, ze szklanką chenin blanc, talerzem cebulowych krakersów, kawałkiem sera gouda i książką Rex Staouta, której bohaterem był Nero Wolfe. Wieki temu przeczytała wszystkie książki o Wolfie, ale teraz wracała do nich. Lektura starych powieści przynosiła jej ulgę, ponieważ bohaterowie nigdy nie zmieniali się. Wolfe wciąż był geniuszem i światowcem, Arche człowiekiem czynu, a Fritz nadal prowadził najlepszą prywatną jadłodajnię. Żaden również nie zestarzał się od czasu ostatniego spotkania, co było sztuczką, którą chciałaby poznać.
Meg miała 80 lat i bez złudzeń – wyglądała na tyle. Czasami patrzyła zdumiona na siebie w lustrze, jak na obcą osobę. Spodziewała się, że jakimś cudem zobaczy odbicie młodości, ponieważ w głębi serca była dziewczynką. Na szczęście nie czuła osiemdziesięciu lat. Nie dokuczał jej artretyzm i inne poważne schorzenia, dzięki Bogu, a mięśnie miała prężne jak Jabby z trzeciej części Gwiezdnych Wojen, którą oglądała tydzień temu na wideo.
Читать дальше