W przedsionku wyłożonym dębowym drzewem odetchnęła głęboko zapachem mirry i ziół. Poczuła się bezpieczna. Weszła do nawy pod łukowatym sklepieniem, zanurzyła palce w marmurowej chrzcielnicy ze święconą wodą i ruszyła do ławki.
Uklękła, ponownie przeżegnała się i usiadła.
Z ubrania ściekały strugi wody na ławkę, ale nic nie mogła na to poradzić.
Właśnie odprawiano mszę. Oprócz niej modliło się tylko dwoje wiernych, co zakrawało na kpinę. Z rodzicami zawsze chodziła na niedzielne nabożeństwa. Tylko raz wiele lat temu zabrali ją w dzień powszedni, więc nie wiedziała, czy na codziennych mszach w ogóle zjawia się więcej wiernych. Podejrzewała jednak, że to obecność w Moonlight Cove kosmitów lub diabłów, nieważne, wypłoszyła ludzi z kościoła. Bez wątpienia przybysze nie wierzyli w żadnego Boga, albo, co gorsza, uznawali jakieś ciemne bóstwo o imieniu Yahgag czy Scogblatt.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że mszę celebruje młody ksiądz O’Brien przysłany z archidiecezji w sierpniu.
Na imię miał Tom i za przykładem proboszcza nalegał, by parafianie nazywali go ojcem Tomem. Był miły i mądry, choć nie dorównywał oczywiście ojcu Castelli. Chrissie nie śmiała zwracać się do niego po imieniu, podobnie jak do wielebnego Castelli. Równie dobrze mogłaby nazywać papieża Johnym. Rodzice pochwalali te zmiany w kościele, ona natomiast żałowała, że nie urodziła się i nie wychowała w czasach, gdy mszę odprawiano po łacinie z należnym dostojeństwem i powagą, a takie zwyczajne gesty jak „znak pokoju” przekazywany przez wiernych, były nie do pomyślenia. Podczas wakacji raz poszła na uroczystą mszę do katedry w San Francisco, odprawianą po łacinie, zgodnie z dawną liturgią, i wpadła w zachwyt. Produkowanie ponaddźwiękowych samolotów, kolorowej telewizji, ratowanie życia dzięki postępowi w medycynie, zamiana tych nieporęcznych starych płyt gramofonowych na kompaktowe – wszystkie te unowocześnienia były pożądane i dobre. Ale pewnych rzeczy w życiu nie powinno się zmieniać, ponieważ właśnie za tę niezmienność kochało się je. Jeśli egzystowało się w świecie nieustannych zmian we wszystkim, to gdzie pośród tego hałasu i wrzawy poszukiwać stabilności, miejsca zgody, ciszy i spokoju. Ta prawda wydawała się Chrissie tak oczywista, że nie rozumiała, dlaczego dorośli tego nie pojmują. Czasem byli naprawdę tępi.
Modliła się tylko kilka minut, prosząc Błogosławioną Dziewicę o wstawiennictwo, po czym upewniła się, że ojciec Castelli nie siedzi w ławce jak zwykły wierny, co czasem czynił, ani w żadnym z konfesjonałów. Następnie wstała, przyklękła, przeżegnała się i wróciła do przedsionka, gdzie żarówki w kształcie świec migotały niewyraźnie w bursztynowych szklanych kloszach. Uchyliwszy drzwi wejściowe zerknęła na zalaną deszczem ulicę. Właśnie kolejny wóz policyjny sunął w dół Ocean Avenue. Funkcjonariusz najwyraźniej szukał kogoś.
Na rogu w pobliżu kościoła minął go inny samochód, który nadjechał z dołu od morza. Nie radiowóz, ale niebieski chevrolet. Dwaj mężczyźni zza szyb również uważnie obserwowali okolicę, wypatrując czegoś w deszczu. I chociaż ludzie w samochodach nie pomachali do siebie ani nie przekazali sobie żadnych sygnałów, Chrissie wyczuła, że uczestniczą w tym samym pościgu. Policjanci wraz z cywilami tropili coś, albo kogoś.
Mnie, pomyślała.
Szukali jej, ponieważ wiedziała zbyt dużo. Wczoraj rano w korytarzu na piętrze ujrzała w rodzicach obcych przybyszy i teraz stanowiła jedyną przeszkodę na drodze do całkowitego podboju świata. A może dlatego, że smakowałaby dobrze, ugotowana z jakimiś marsjańskimi ziemniakami.
Nie miała wątpliwości, że kosmici opętują niektórych ludzi, ale i żadnych dowodów na to, że również ich zjadają. Jednak wierzyła, że gdzieś, właśnie teraz posilają się ciałem ludzkim. Po prostu czuła to.
Gdy patrole zniknęły, pchnęła drzwi kilka cali i rozejrzała się wokół. Upewniwszy się ostatecznie, że nie ma ani samochodów, ani pieszych, zadowolona pomknęła w kierunku wschodniego narożnika kościoła, skręciła i popędziła wzdłuż kościoła na plebanię.
Jednopiętrowy murowany budynek z ozdobnymi rzeźbami z granitu nad oknami i gankiem pomalowanym na biało, z fryzowanym daszkiem, prezentował się jak przystało na siedzibę proboszcza. Stare platanowce rosnące wzdłuż chodnika chroniły przed deszczem, ale Chrissie i tak już przemokła. W końcu dotarła do ganku i podeszła do drzwi.
Już chciała przycisnąć dzwonek, ale zawahała się. Bała się, że może znaleźć się wśród kosmitów. Było to mało prawdopodobne, lecz możliwe. Pomyślała też, że ojciec O’Brien odprawia mszę, by starszy, zmęczony ksiądz zdrzemnął się nieco, a nie chciałaby go budzić, gdyby faktycznie tak było.
Młoda Chrissie – fantazjowała – odważna i sprytna, ale zbyt grzeczna, co obróciło się przeciwko niej. Gdy stała na ganku, i zastanawiała nad stosownością tej rannej wizyty, nagle pochwycili ją obleśni kosmici o dziewięciorgu oczach i pożarli na miejscu. Szczęśliwie już martwa nie słyszała, jak im się odbijało i psuli powietrze po tej uczcie, gdyż uraziłoby to jej niezwykle delikatną naturę.
Dwukrotnie nacisnęła dzwonek.
Po chwili dziwnie bryłowata postać ukazała się za ozdobnymi szybami w górnej części drzwi. Wystraszona chciała uciekać, ale uzmysłowiła sobie, że to szkło tak zniekształciło sylwetkę.
Ojciec Castelli otworzył drzwi i ujrzawszy ją zdumiał się niepomiernie. Miał na sobie luźne czarne spodnie, czarną koszulę, koloratkę i znoszony zapinany sweter, więc nie spał, dzięki Bogu. Był korpulentnym mężczyzną o czarnych, posiwiałych na skroniach włosach. Nawet z dumnie zakrzywionym nosem, ale o miękkich rysach twarzy wyglądał na spokojnego i litościwego człowieka. Zdziwiony zamrugał oczami. Dziewczynka pierwszy raz widziała go bez okularów.
– Chrissie? – jakby upewniał się.
Uśmiechnął się i już wiedziała, że postąpiła słusznie przychodząc tutaj, ponieważ jego uśmiech był ciepły, otwarty i pełen miłości.
– Cóż cię sprowadza tak rano w taką pogodę? – Patrzył poza nią na ganek i ścieżkę. – Gdzie twoi rodzice?
– Ojcze – powiedziała łamiącym się głosem – muszę z tobą porozmawiać.
Jego uśmiech przygasł.
– Stało się coś złego?
– Tak, ojcze, coś potwornego.
– Wobec tego wejdź. Przemokłaś! – Wprowadził ją do hallu i zamknął drzwi. – O co chodzi, drogie dziecko?
– Kosmici, o-o-jcze – wyjąkała dygocąc z zimna.
– Chodźmy do kuchni – powiedział – to najcieplejsze miejsce w całym domu. Właśnie przygotowywałem śniadanie.
– Zniszczę dywan – wskazała na orientalny chodnik przykrywający dębową klepkę w korytarzu.
– Och, nie przejmuj się. To stara rzecz nie do zdarcia. Trochę jak ja. Wypijesz gorące kakao? Między innymi przygotowałem duży garnek pysznego gorącego kakao.
Podążyła za nim pełna wdzięczności słabo oświetlonym hallem, w którym pachniało olejkiem cytrynowym, sosnowym odświeżaczem powietrza i kadzidłem.
Kuchnia była przytulna. Wysłużone, żółte linoleum na podłodze. Kremowe ściany. Ciemne, drewniane szafki z porcelanowymi rączkami. Szare i żółte blaty ze sztucznego tworzywa, i typowe wyposażenie: lodówka, kuchnia gazowa i mikrofalowa, toster, elektryczny otwieracz do konserw. Chrissie zdziwiła się, choć niby dlaczego miałaby znaleźć tu coś innego niż w przeciętnym domu. Księża też potrzebowali zwykłych urządzeń. Nie mogli po prostu wezwać jakiegoś ognistego anioła, który upiekłby grzankę albo wyczarował dzbanek gorącego kakao.
Читать дальше