Potem nadszedł deszcz.
Zimny.
Zacinający.
Grzmoty i oślepiające błyskawice na niebie.
Tucker niby wiedział, co to za postrzępione błyski rozdzierają niebo, ale wystraszony nie przypomniał sobie i szukał schronienia wśród drzew, gdy to światło dopadło go na otwartej przestrzeni, i kulił się z drugim samcem i samicą, aż niebo znów pociemniało.
Szukał kryjówki przed burzą. Wiedział, że powinni wrócić tam, skąd wyruszyli, do suchych pokoi ze światłem, ale nie pamiętał dokładnie, gdzie są. Poza tym, powrót oznaczałby rezygnacje z wolności i przybranie ludzkiej postaci. A tego nie chciał. Drugi samiec i samica też woleli biegać, włóczyć się, zabijać i kopulować wyzwoleni. Wracając utraciliby wolność, więc przekradali się z dala od domów w stronę wyższych wzgórz.
Tucker wiedział, że muszą znaleźć schronienie jeszcze przed świtem. Jakąś jaskinię, gdzie w ciemności zwinęliby się w kłębek wokół siebie, dzieląc się ciepłem, ciemnością i ciepłem, rozkoszując się wspomnieniem krwi i rui. Byliby tam bezpieczni, z dala od świata, do którego już nie należeli. A nocami znów włóczyliby się i zabijali, gryźli i żarli, aż może nadejdzie moment, gdy nie będą już w mniejszości i zaczną wychodzić w dzień, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie.
Dotarli do błotnistej drogi i Tucker jak przez mgłę przypomniał ją sobie. Czuł, że droga ta zaprowadzi ich do świetnej kryjówki. Szedł wzdłuż niej ku wzgórzom, przywołując kompanów gardłowymi pomrukami. Po kilku minutach dotarli do ogromnego, zniszczonego domu z wybitymi szybami i połamanymi drzwiami. W strugach deszczu majaczyły walące się budynki gospodarskie i stodoła.
Na ścianie domu pomiędzy oknami na pierwszym piętrze widniały ogromne, ręcznie malowane tablice. Wiedział, że te napisy coś znaczą, ale nic nie mógł przeczytać, zapomniawszy języka istot, do których kiedyś należał.
Pozostali członkowie grupy również wpatrywali się w czarne litery na białym tle. Niejasne symbole majaczyły w deszczu i mroku. Niesamowicie tajemnicze znaki.
KOLONIA IKARA
A pod spodem:
RESTAURACJA KOLONII IKARA
ŻYWNOŚĆ NATURALNA
Na zniszczonej stodole wisiała inna tablica – PCHLI TARG. Te słowa były dla Tuckera równie niejasne, jak poprzednie, więc doszedł do wniosku, że nie musi ich rozumieć. Ważne, że nikt nie szwendał się tutaj. Nie czuł żadnego świeżego zapachu i wibracji wywołanej przez istoty ludzkie, więc schronienie, którego poszukiwał, było właśnie tutaj; nora, jaskinia, ciepłe i ciemne miejsce, bezpieczne i ciemne.
Sam położył koc i poduszkę na sofie w salonie, przy hallu wejściowym na dole. Z ostrożności wolał spać na parterze, by w porę wykryć intruzów. Zgodnie z harmonogramem, który widział na ekranie terminalu w radiowozie, Harry’ego Talbota przewidziano do konwersji następnego wieczoru. Wątpił, że przyspieszą akcję tylko dlatego, iż w Moonlight Cove ujawnili agenta FBI. Ale nie chciał ryzykować.
Sam często cierpiał na bezsenność, lecz nie tej nocy. Zdjąwszy buty wyciągnął się na sofie i wkrótce zasnął.
Często nękały go koszmary senne. Teraz powrócił obraz utraconej żony Karen, jak zwykle w snach plującej krwią i wychudzonej w ostatnim stadium raka po nieskutecznej chemioterapii. Nie mógł jej uratować. Czuł się mały, bezradny i okropnie przerażony.
Ale ten koszmar go nie obudził.
Akcja we śnie przeniosła się ze szpitala do ciemnego, walącego się budynku, przypominającego hotel projektu Salvadora Dali: labirynt korytarzy różnej wielkości, w których ściany i podłogi łączyły się pod niesamowitymi kątami, a drzwi do pokoi miały różne rozmiary. Niektóre były tak małe, że mogła prześliznąć się jedynie mysz, w innych mieścił się normalny człowiek, a jeszcze inne były odpowiednie dla mierzącego trzydzieści stóp giganta.
Ciągnęło go do niektórych pomieszczeń, a w każdym spotykał znajomych z przeszłości albo z obecnego życia.
W kilku pokojach natknął się na Scotta i dyskutował z nim chaotycznie. Rozmowa kończyła się niezrozumiałym wybuchem wrogości ze strony syna. Koszmar potęgował zmieniający się wiek Scotta: raz był przygaszonym szesnastolatkiem, czasem miał dziesięć, albo zaledwie cztery czy pięć lat. Ale w każdym wcieleniu był wyobcowany, zimny, rozgniewany, zionący nienawiścią.
– To nie tak, to nieprawda, jesteś zupełnie inny – przekonywał Sam siedmioletniego Scotta, a chłopak odpowiadał wulgarnie.
W każdym pokoju, bez względu na wiek, Scotta otaczały ogromne plakaty z muzykami black-metalowymi, ubranymi w skóry i obwieszonymi łańcuchami, z symbolami satanistów na czołach i dłoniach. Światło migotało dziwnie. W ciemnym kącie Sam dostrzegł jakąś przyczajoną istotę. Scott nie bał się jej, Sam zaś był śmiertelnie przerażony.
I ten koszmar nie obudził go.
W innych komnatach tego psychodelicznego hotelu widział umierających, zawsze tych samych ludzi agentów Arnie Tafta i Carla Sorbino, z którymi pracował i którzy zginęli na jego oczach.
Do jednego z pokoi wchodziło się przez błyszczące drzwi samochodowe starego wehikułu buicka z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. W ogromnej, wyłożonej szarą tapetą komnacie leżały przednie siedzenie, tablica rozdzielcza i kierownica niczym części prehistorycznego szkieletu na pustyni. Za kierownicą siedziała kobieta w zielonej sukience, z głową odwróconą tak, że nie widział jej twarzy. Wiedział oczywiście, kim była i chciał natychmiast wyjść, ale nie mógł. Coś go do niej ciągnęło. Usiadł więc obok i nagle znów miał siedem lat, jak w dniu wypadku, choć mówił dorosłym głosem: – Cześć, mamo. Odwróciła się do niego i zobaczył zmiażdżoną prawą część twarzy z kością policzkową na wierzchu i puste oczodoły. Z policzka wystawały połamane zęby, więc powitała go odrażającym grymasem.
Nagle retrospekcja. Znaleźli się w prawdziwym samochodzie. Z daleka, na autostradzie, zmierzał ku nim zygzakiem pijany kierowca w białym pick-upie, pędząc z dużą szybkością. Sam krzyknął: – Mamo! – ale ona nie zdołała uciec i nastąpiło czołowe zderzenie. Tak jak trzydzieści pięć lat temu. Zbliżał się do nich, jakby do magnesu. Pomyślał, że tak wygląda centrum wybuchu bomby – przeraźliwy huk i zgrzyt rozdzieranego metalu. Wszystko poczerniało. Wypłynął z tej ciemności uwięziony we wraku naprzeciwko martwej matki. Zaczął krzyczeć.
I ten koszmar nie obudził go.
Teraz był w jakimś szpitalu, podobnie jak po wypadku, kiedy to pierwszy raz był bliski śmierci. W przeszłości sześciokrotnie wymykał się kostusze. Leżał na stole operacyjnym już jako dorosły człowiek, trafiony w klatkę piersiową podczas tej samej strzelaniny, w której zginął Carl Sorbino. Gdy chirurdzy operowali go, opuścił ciało i obserwował ich. Zdziwił się, ale nie przeraził, tak jak wtedy, gdy nie był to sen.
Następnie pędził tunelem ku oślepiającemu światłu po Drugiej Stronie. Wiedział, co znajdzie na końcu, ponieważ był już tam kiedyś w realnym życiu.
Wystraszył się, nie chciał ponownie spojrzeć Poza Granicę. Ale biegł coraz szybciej, szybciej, szybciej, prędzej, przez tunel, mknął niczym pocisk, a przerażenie rosło razem z prędkością. Nieuchronnie zbliżał się do Drugiej Strony. To było gorsze niż awantury ze Scottem, niż zmasakrowana twarz matki, nieskończenie gorsze. (Szybciej, szybciej) nie do zniesienia, więc zaczął krzyczeć (szybciej) i wrzeszczeć (szybciej) i wyć…
Ten koszmar obudził go.
Poderwał się na sofie i zdusił w sobie wrzask.
Читать дальше