Zadowoliwszy się małą kapliczką ku czci błogosławionego i dorywczą strużką pielgrzymów, brat Franciszek zaczął drzemać. Kiedy się obudził, z ognia pozostały żarzące się węgle. Miał uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Czy na pewno jest zupełnie sam? Wpatrywał się, mrugając oczami, w otaczające go ciemności.
Zza czerwonych węgielków zamrugał do niego w odpowiedzi ciemny kształt wilka.
Nowicjusz wrzasnął i skoczył do kryjówki.
Kiedy już leżał drżący w norze z kamieni i krzewów, uznał, że okrzyk stanowił tylko mimowolne naruszenie reguły milczenia. Tulił do siebie metalową skrzynkę i modlił się, by dni wielkiego postu przeszły jak najszybciej, a w tym czasie wokół jego schronienia krążyły bezszelestnie stopy.
— …I wtedy, ojcze, niewiele brakowało, a wziąłbym chleb i ser.
— Lecz nie uczyniłeś tego?
— Nie.
— A więc nie było grzechu uczynkowego.
— Ale tak bardzo pragnąłem skosztować.
— Świadomie? Czy z rozmysłem rozkoszowałeś się tą myślą?
— Nie.
— Czy starałeś sieją odsunąć?
— Tak.
— A zatem nie było również łakomstwa w myślach. Dlaczego się z tego spowiadasz?
— Bo wtedy przestałem nad sobą panować i pokropiłem go święconą wodą.
— Coś uczynił? Dlaczego?
Ojciec Cheroki, ze stułą na szyi, patrzył na penitenta, który klęczał bokiem do niego na otwartej pustyni palonej przez promienie słoneczne. Ksiądz zastanawia} się, jak to możliwe, żeby taki młodzieniec (który jak dotąd nie wykazywał się szczególną pojętnością) znalazł okazję albo pozór okazji do grzechu, chociaż był zupełnie samotny na pustyni, daleko od wszelkich rzeczy pociągających i od wszelkiego widocznego źródła pokusy. Młodzieniec uzbrojony jedynie w różaniec, krzesiwo, nożyk i modlitewnik nie mógł tu popaść w prawie żadne kłopoty. Tak wydawało się ojcu Cherokiemu. Ale spowiedź zabrała już sporo czasu i ksiądz wolałby, żeby chłopiec wreszcie ją zakończył. Znowu dokuczał mu artretyzm, jednak ze względu na obecność Najświętszego Sakramentu ustawionego na przenośnym stoliku, który zabierał na swoje obchody, Cheroki wolał stać albo klęczeć razem z penitentem. Zapalił świecę przed małą złotą puszką zawierającą Hostię, ale płomień był zupełnie niewidoczny w blasku słońca i być może lekki wiatr już go nawet zdmuchnął.
— Ale egzorcyzmy są dozwolone w naszych czasach bez żadnego specjalnego upoważnienia od wyższych zwierzchności. Z czego więc się spowiadasz? Że wpadłeś w złość?
— Z tego też.
— Na kogoś się zagniewał? Na tego starca czy na siebie, bo niewiele brakowało, a byłbyś wziął jedzenie?
— Ja… ja nie jestem pewien.
— No więc zdecyduj się — oznajmił zniecierpliwiony ojciec Cheroki. — Oskarżasz siebie czy też nie?
— Oskarżam siebie.
— O co? — westchnął Cheroki.
— O nadużycie sakramentów w porywie gniewu.
— Nadużycie? Nie masz chyba rozumnych podstaw, żeby podejrzewać wpływy diabelskie? Po prostu wpadłeś w gniew i prysnąłeś? Tak samo, jak mógłbyś prysnąć mu w oczy atramentem?
Nowicjusz zarumienił się i zawahał, wyczuwając drwinę w głosie księdza. Spowiedź zawsze przychodziła bratu Franciszkowi z trudem. Nigdy nie umiał znaleźć właściwych słów dla swoich uchybień, a kiedy próbował przypomnieć sobie motywy swoich czynów, czuł beznadziejny zamęt w umyśle. A ksiądz ze swoim: „Albo to zrobiłeś, albo nie”, wcale mu nie pomagał, chociaż oczywiście Franciszek albo to coś zrobił, albo nie.
— Myślę, że na chwilę straciłem zmysły — powiedział wreszcie.
Cheroki otworzył usta, najwidoczniej zamierzając kontynuować ten temat, ale potem rozmyślił się.
— Rozumiem. Co dalej?
— Łakomstwo w myślach — powiedział po chwili Franciszek.
Ksiądz westchnął.
— Myślałem, że już to omówiliśmy. Czy też zdarzyło ci się raz jeszcze?
— Wczoraj. Chodzi o małą jaszczurkę, ojcze. Była w niebieskie i żółte paski i miała takie okazałe udka, grube na palec i pulchniutkie, że jąłem rozmyślać, jak też by smakowała upieczona jak kurczę, z brunatną i chrupiącą skórką i…
— No dobrze — przerwał ksiądz. Ledwie cień odrazy przemknął przez jego starczą twarz. W końcu ten chłopiec spędził mnóstwo czasu na słońcu. — Czy te myśli sprawiały ci przyjemność? Czy nie próbowałeś odsunąć od siebie pokusy?
Franciszek zaczerwienił się.
— Ja… ja próbowałem ją złapać. Ale uciekła.
— Tak więc mamy nie tylko myśli, ale również uczynek. Czy to było tylko raz?
— Tak, tylko wtedy.
— No dobrze, myślą i uczynkiem, świadomie pragnąc jeść j mięso podczas wielkiego postu. Proszę, żebyś był możliwie jak | najbardziej dokładny. Myślałem, że we właściwy sposób odbyłeś rachunek sumienia. Czy jeszcze coś?
— Mnóstwo.
Ksiądz skrzywił się. Musiał jeszcze odwiedzić kilka pustelni. Czekała go długa jazda w upale, a czuł ból w kolanach.
— Proszę, żebyś mówił najzwięźlej, jak umiesz — westchnął.
— Raz nieczystość.
— Myślą, mową czy uczynkiem?
— To ta… ten sukkub i ona…
— Sukkub? Aha, w nocy. Spałeś?
— Tak, ale…
— Czemu więc się z tego spowiadasz?
— Ze względu na to, co było potem.
— A co było potem? Po czym? Kiedy się obudziłeś?
— Tak. Nadal o niej myślałem. Od nowa sobie wszystko wyobrażałem.
— Dobrze, lubieżne myśli podsycane z rozmysłem. Żałujesz?
Co dalej?
Były to wszystko zupełnie zwykłe rzeczy, jakich wysłuchuje się w nieskończoność od kolejnych postulantów i nowicjuszy i ojcu Cherokiemu wydawało się, że brat Franciszek powinien zdobyć się przynajmniej na to, żeby raz, dwa, trzy wymienić swoje grzechy w przejrzyście uporządkowany sposób, bez popędzania i ciągnięcia za język. Miało się wrażenie, że Franciszkowi z trudem przychodzi ująć w słowa to, co chce powiedzieć. Ksiądz czekał.
— Wydaje mi się, że zstąpiło na mnie, ojcze, powołanie, ale… — Franciszek zwilżył spękane wargi i wpatrywał się w jakiegoś robaka na skale.
— Doprawdy? — Głos Cherokiego był bezbarwny.
— Tak. Tak myślę, czy jednak byłoby grzechem, ojcze, że kiedy pierwszy raz na mnie spłynęło, myślałem dosyć pogardliwie o odręcznym piśmie?
Cheroki zamrugał. Odręczne pismo? Powołanie? Co to za pytania…? Przez chwilę studiował pełen powagi wyraz twarzy nowicjusza, a następnie zmarszczył brwi.
— Czy przekazywaliście sobie jakieś listy z bratem Alfredem? — spytał złowieszczo.
— Och nie, ojcze.
— O czyim więc piśmie opowiadasz?
— Błogosławionego Leibowitza.
Cheroki popadł w zamyślenie. Czy w zbiorze starych dokumentów opactwa przetrwał jakiś tekst zapisany ręką założyciela zakonu? Jakaś kopia oryginału? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że owszem, zachowały się jakieś strzępy, przezornie przetrzymywane pod kluczem.
— Czy masz na myśli coś, co wydarzyło się w opactwie?
Zanim tutaj przybyłeś?
— Nie, ojcze. To się zdarzyło właśnie tutaj… — Skinął głową w lewą stronę. — Trzy sterty dalej, koło wysokiego kaktusa.
— Powiadasz, że wiąże się to z twoim powołaniem?
— Tttak, ale…
— Oczywiście — rzekł ostro Cheroki — nie próbujesz mi wmówić, że otrzymałeś od błogosławionego Leibowitza, który wszak nie żyje, bagatelka, od sześciuset lat, odręcznie napisane zaproszenie do przyjęcia uroczystych ślubów? A ty, hmmm… użaliłeś się nad jego charakterem pisma? Wybacz, ale takie właśnie miałem wrażenie.
Читать дальше