WEWNĘTRZNY WŁAZ
POMIESZCZENIE HERMETYCZNE
Najwidoczniej miejsce, gdzie się znalazł, było tylko przedsionkiem. Ale to, co znajdowało się po drugiej stronie włazu wewnętrznego, zostało zaryglowane przez kilka ton skał. Tamto miejsce naprawdę było hermetycznie zamknięte, chyba że istniało jakieś drugie wyjście.
Kiedy nowicjusz znalazł się wreszcie na samym dole i przekonał się, że w przedsionku nie zagraża mu na pierwszy rzut oka żadne niebezpieczeństwo, ostrożnie podszedł do metalowych drzwi, by przyjrzeć się im uważniej w świetle pochodni. Pod wypisanymi za pomocą szablonu literami mówiącymi o wewnętrznym włazie znajdowały się mniejsze, poszatkowane rdzą litery:
OSTRZEŻENIE:
Włazu nie należy zamykać hermetycznie, dopóki cały personel nie znajdzie się wewnątrz i dopóki nie wykona się wszystkich czynności przewidzianych przez Instrukcję techniczną CD-Bu-83A. Po hermetycznym zamknięciu włazu powietrze wewnątrz osiągnie ciśnienie o 150 gramów na centymetr kwadratowy wyższe od ciśnienia atmosferycznego w celu zminimalizowania przenikania powietrza z zewnątrz. Po zaryglowaniu właz zostanie automatycznie otwarty przez zaopatrzony w monitor serwomechanizm dopiero w chwili, kiedy spełniony zostanie jeden z następujących warunków: 1) promieniowanie na zewnątrz spadnie poniżej poziomu zagrożenia, 2) zawiedzie system oczyszczenia powietrza i wody, 3) wyczerpią się zapasy żywności, 4) zawiodą wewnętrzne źródła energii. Dalszych instrukcji należy szukać w CD-Bu-83A.
Brat Franciszek poczuł się odrobinę zbity z tropu tym Ostrzeżeniem, ale postanowił zachować ostrożność i nie dotykać drzwi.
Należy unikać lekkomyślnego obchodzenia się z cudownymi wynalazkami starożytnych, jak potwierdziło to, wydając ostatnie tchnienie, wielu badaczy przeszłości.
Zwrócił uwagę na to, że szczątki zalegające przez całe wieki przedsionek były ciemniejsze i bardziej chropowate niż te, które zostały wypalone promieniami słońca i osmagane niosącymi piasek wichrami, zanim osunęły się dzisiaj do środka. Przyjrzawszy się kamieniom, można było stwierdzić, że wewnętrzny właz został zablokowany nie przez dzisiejszą lawinę kamienną, lecz przez jakąś starszą nawet niż opactwo. Jeśli w zamkniętym hermetycznie pomieszczeniu schronu krył się Opad, oznaczało to, że demon nie otworzył wewnętrznego włazu od czasów Potopu Płomieni, który miał wszak miejsce przed Sprostaczeniem. A skoro przez tak wiele wieków był zaryglowany za metalowymi drzwiami, nie ma specjalnych powodów — powiedział sobie Franciszek — by obawiać się, iż wypadnie nagle z włazu przed Wielką Sobotą.
Pochodnia przygasła. Znalazł odłamaną nogę od krzesła i przypalił ją od zamierającego płomienia, a następnie zaczął gromadzić szczątki zniszczonego umeblowania, żeby rozpalić odpowiedni ogień, zastanawiając się przez cały czas nad starożytnym napisem: SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU.
Sam brat Franciszek bez wahania przyznawał, że jego znajomość angielskiego sprzed Potopu jest jeszcze daleka od doskonałości. Sposób, w jaki w tym języku jedne rzeczowniki mogą czasami zmieniać inne, stanowił zawsze jeden z jego słabych punktów. Po łacinie, podobnie jak w najprostszych dialektach tego regionu, konstrukcja w rodzaju servus puer [12] chłopiec niewolnik
znaczyła mniej więcej to samo co puer servus i nawet po angielsku slave boy oznaczało boy slave . Ale na tym kończyły się podobieństwa. Nauczył się tego, że house cat nie znaczy to samo co cat house i że dativus celu albo posiadania, jak w mihi amicus [13] mnie przyjaciel
w pewien sposób przenosi się na dogfood albo sentry box , nawet bez fleksji. Co jednak z potrójną przydawką jak fallout survival shelter , czyli „schron dla przetrwania opadu”? Brat Franciszek potrząsnął głową. Ostrzeżenie na wewnętrznym luku mówiło o pożywieniu, wodzie i powietrzu, aczkolwiek z całą pewnością nie były to rzeczy niezbędne dla pomiotów piekielnych. Czasem nowicjusz dochodził do wniosku, że przedpotopowy angielski jest bardziej kłopotliwy niż angelologia pośrednictwa albo obliczenia teologiczne świętego Leslie.
Rozpalił ognisko na zboczu sterty gruzu, skąd mogło oświetlić najciemniejsze zakątki przedsionka. Potem zabrał się do badania wszystkiego, co nie było przywalone rumowiskiem. Na powierzchni ziemi ruiny pod względem archeologicznym straciły swą jednoznaczność wskutek działania całych pokoleń szperaczy, ale tych podziemnych szczątków nie tknęła jeszcze żadna ręka, poza ręką bezosobowej katastrofy. Miejsce robiło wrażenie nawiedzanego przez zjawy z innych czasów. Czaszka poniewierająca się wśród kamieni w najciemniejszym kącie zachowała złoty ząb, który odsłaniała w uśmiechu, i stanowiło to wyraźny dowód, że do schronu nigdy nie wtargnęli włóczędzy. Złoty siekacz zamigotał, kiedy płomień zatańczył wysoko.
Brat Franciszek nieraz spotkał na pustyni nad jakimś wyschłym strumykiem małą kupkę ludzkich kości, objedzonych do czysta i wybielonych przez słońce. Nie był szczególnie przeczulony, a zresztą człowiek zawsze mógł się czegoś takiego spodziewać. Tak więc bynajmniej nie popadł w przerażenie, kiedy po raz pierwszy dostrzegł czaszkę w kącie przedsionka, ale blask złota w jej uśmiechu przyciągał jego wzrok, kiedy próbował wyważyć drzwiczki (zaryglowane lub zablokowane) zardzewiałych szafek i szarpał się z szufladami (także zablokowanymi) połamanego żelaznego stołu. Ów stół mógł okazać się bezcennym znaleziskiem, jeśli krył w sobie jakieś dokumenty, a może jedną czy drugą książkę, która przetrwała stosy rozpalane w wieku Sprostaczenia. Kiedy zmagał się z szufladami, ogień przygasł i wydało mu się, że czaszka zaczęła świecić swoim własnym słabym blaskiem, Takie zjawisko nie było szczególnie niezwykłe, ale w tej posępnej krypcie brat Franciszek uznał je za bardziej nieprzyjemne. Zebrał więcej drewna na ogień, wrócił do szamotania się przy stole i starał się nie zwracać uwagi na błyskający uśmiech czaszki. Chociaż bat się jeszcze trochę, że gdzieś tu może być Opad, wystarczająco jednak wyzbył się początkowego lęku, żeby uświadomić sobie, że schron, a zwłaszcza stół i szafki, mogą kryć w sobie obfitość reliktów z czasów, o których świat postanowił prawie bez reszty zapomnieć.
Opatrzność okazała się w tym momencie dla niego łaskawa, Znaleźć jakiś fragment przeszłości, który uniknął zarówno stosu, jak i plądrujących szperaczy, to w dzisiejszych czasach nieczęsty zbieg okoliczności. Zawsze jednak wiązało się z tym pewne ryzyko. Klasztorni kopacze, wyczuleni na starodawne skarby, byli znani z tego, że wyłaniali się z dziury w ziemi, tryumfalnie dźwigając dziwaczny, cylindryczny produkt rąk ludzkich, a potem — czyszcząc go albo próbując ustalić jego zastosowanie — naciskali niewłaściwy guzik albo przekręcali niewłaściwą gałkę, niwecząc w ten sposób wszystko bez żadnego pożytku dla duchowieństwa. Nie dalej jak osiemdziesiąt lat temu czcigodny Boedullus ze zrozumiałym ukontentowaniem napisał do swojego opata, że jego mała ekspedycja odkryła szczątki, według jego własnych słów, „płyty wyrzutni rakiet międzykontynentalnych, kompletnej, z licznymi zadziwiającymi, podziemnymi zbiornikami zasobowymi”. Nikt w opactwie nie miał pojęcia, co czcigodny Boedullus miał na myśli, kiedy pisał o „płycie wyrzutni rakiet międzykontynentalnych”, ale panujący wówczas opat wydał srogie zarządzenie, żeby na przyszłość klasztorni archeolodzy pod groźbą ekskomuniki unikali takich „płyt”. Albowiem list do opata był ostatnią wieścią o czcigodnym Boedullusie, jego zespole, umiejscowieniu „płyty wyrzutni” i małej wiosce położonej na tym terenie. Powabu okolicy dodawało teraz osobliwe jezioro w miejscu, gdzie znajdowała się wioska, a to dzięki paru pasterzom, którzy odwrócili bieg strumienia tak, by wpadł do krateru i zapewnił na porę suszy zapas wody dla ich stad. Podróżny, który przybył z tamtych stron mniej więcej dziesięć lat temu, doniósł, że jezioro to istny raj dla wędkarzy, ale okoliczni pasterze uważają ryby za dusze zmarłych wieśniaków i poszukiwaczy; nie chcieli łowić ryb ze względu na Boedollosa, kolosalnego zębacza, który wylągł się w głębinie.
Читать дальше