A tymczasem robiło się coraz ZIMNIEJ!
Kiedy Helene zaczęła wykonywać swój plan, Jacob natychmiast go zrozumiał. Ponieważ ciągle miała kontrolę nad ekranami otaczającymi statek (czego dowodem była żywa załoga), mogła przepuszczać ciepło Słońca w dowolnej ilości. Ciepło to było następnie przesyłane do lasera chłodzącego i razem z ciepłem pochodzącym z generatora elektrycznego statku wypompowywane z powrotem do chromosfery. Tyle że tym razem przepływ zmienił się w wodospad, którego ujście Helene skierowała w dół. Odrzut powstrzymał ich upadek i statek zaczął się powoli wznosić.
Taka ingerencja w automatyczny system kontroli cieplnej statku z konieczności była niedokładna. Helene musiała zdecydować się na zaprogramowanie mechanizmu tak, by odchylenia następowały w kierunku przechłodzenia. Tego rodzaju błędy można było łatwiej naprawić.
Pomysł był znakomity. Jacob miał nadzieję, że uda mu się to jej powiedzieć. Teraz jednak musiał zatroszczyć się o to, żeby plan miał szansę się powieść. Przesuwał się przyciśnięty do kopuły, aż dotarł do punktu, gdzie kończyło się pole obserwacji Fagina. Nie wyglądając dalej, rzucił dwie następne pochodnie w różne miejsca pokładu przed sobą. Każda z nich dymiła intensywnie.
Pomieszczenie wypełniało się oparami. Ślady wiązki lasera migotały w powietrzu.
Niektóre z nich, słabsze, znikały osłabione dodatkowym przedzieraniem się przez dym.
Jacob wycofał się w pole widzenia Fagina. Pozostały mu jeszcze trzy tlące się pochodnie. Oparł się o pokład i cisnął je w różne strony ponad centralną kopułą. LaRoque przysunął się do niego i też rzucił swoje.
Jedna z pochodni trafiła dokładnie nad środek kopuły. Napotkała tam wiązkę promieni rentgenowskich lasera chłodzącego i zniknęła, pozostawiając po sobie kłąb pary. Jacob miał nadzieję, że nie odchyliło to zbytnio wiązki. Spójne promienie rentgenowski miały w założeniu przechodzić przez powłokę niemal w ogóle nie szkodząc statkowi, ale wiązka nie była przeznaczona do stykania się z przedmiotami. — Dobra! — wyszeptał.
Wraz z LaRoque’em podbiegli do ściany kopuły, gdzie przechowywano części zamienne przyrządów rejestrujących. LaRoque otworzył magazynek i wdrapał się najwyżej jak mógł, po czym wyciągnął rękę. Jacob wgramolił się obok niego. Teraz wszyscy byli narażeni na ciosy. Kulla musi zareagować na oczywiste zagrożenie, jakie niosły pochodnie! Widoczność była już znacznie gorsza niż normalnie. W pomieszczeniu unosił się obrzydliwy swąd; Jacob czuł, jak oddychanie staje się coraz bardziej nieprzyjemne.
LaRoque rozparł się ramionami o framugę i podstawił złączone dłonie. Jacob oparł się na nich i wspiął się na barki dziennikarza.
Kopuła nachylała się w tym miejscu, ale jej powierzchnia była gładka, a Jacob miał tylko trzy palce, nie dziesięć. Trochę pomagała warstwa pianki, bo ciągle jeszcze była lepka. Po dwóch nieudanych próbach skupił się i skoczył z ramion LaRoque’a, prawie go przewracając. Powierzchnia kopuły przypominała rtęć. Musiał rozpłaszczyć się i gramolić powoli, centymetr po centymetrze.
W pobliżu wierzchołka zaniepokoił go laser chłodzący. Odpoczywając nie opodal szczytu, widział jego wylot. Laser buczał cicho dwa metry dalej; zadymione powietrze błyszczało tam i Jacob pomyślał o odległości, jaka dzieliła go od śmiercionośnej gardzieli. Odwrócił się tak, żeby nie musieć się nad tym zastanawiać. Nie mógł zagwizdać, by ich zawiadomić, że mu się udało. Śledząc jego ruchy i synchronizując własne działania musieli polegać na znakomitym słuchu Fagina. Zostało mu przynajmniej kilka sekund. Jacob postanowił zaryzykować — przetoczył się na plecy i spojrzał w górę na Wielką Plamę.
Słońce było wszędzie.
Z miejsca, w którym się znajdował, statek nie istniał. Nie było potyczki ani planet, ani gwiazd, ani galaktyk. Brzeg gogli zasłaniał nawet widok jego własnego ciała. Fotosfera była wszystkim.
Pulsowała. Lasy kolców, podobne do dygoczących palisad, ciskały w niego swoim głosem, którego fale rozbijały się tuż nad jego głową. Dźwięk dzielił się i sunął po krzywiznach przestrzeni.
To był ryk.
Wielka Plama wpatrywała się w niego. Przez krótką chwilę ten przeogromny obszar był twarzą — brodatą, siwą twarzą patriarchy. Pulsowanie było jej oddechem. Hałas był łoskotem głosu giganta śpiewającego miliardletnią pieśń, którą usłyszeć i pojąć mogły tylko inne gwiazdy.
Słońce żyło. Słońce widziało go. Całą swą uwagę poświęcało jemu. Nazwij mnie dawcą życia, bo to dzięki mnie żyjesz. Płonę, a przez mój płomień ty istniejesz. Trwam, i trwając tak, dają oparcie tobie. Przestrzeń, moja opończa, owija mnie i zapada się w tajemnicę w mych głębiach. W mojej kuźni czas wykuwa swoją kosę. Żyjąca istoto, czy Entropia, moja złośliwa ciotka, spostrzegła naszą zmowę? Myślę, że jeszcze nie, jeszcze jesteś zbyt mały. Twoje beznadziejne zmagania z jej uściskiem są jak trzepot maleńkich skrzydeł w wichurze. Zresztą ona uważa, że ciągle jestem jej sprzymierzeńcem.
Nazwij mnie dawcą życia, ty, żyjąca istoto, i zapłacz. Płonę bez końca, a płonąc tak trawię to, czego nie można zastąpić. Gdy ty czerpiesz skąpo z mojego strumienia, źrddlo powoli zamiera. Kiedy wyschnie, inne gwiazdy zajmą moje miejsce, ale nie na zawsze, nie na zawsze!
Nazwij mnie dawcą życia i śmiej się!
Powiada się, że ty, żyjąca istoto, słyszysz czasem głos prawdziwego Dawcy Życia. On mo’wi do ciebie, lecz nie do nas, Jego pierworodnych!
Współczuj gwiazdom, żyjąca istoto! Z udawaną radością wyśpiewujemy eony, trudząc się dla Jego okrutnej siostry, oczekując dnia, kiedy dorośniesz, maleńki embrionie, bo wtedy On uwolni cię, żebyś raz jeszcze zmienił bieg rzeczy.
Jacob zaśmiał się bezgłośnie. Co za wyobraźnia! Fagin miał mimo wszystko rację. Zamknął oczy, ciągle nasłuchując, czy nie rozlega się sygnał. Od kiedy dotarł na szczyt kopuły, upłynęło dokładnie siedem sekund.
— Jake… — głos należał do kobiety. Podniósł głowę, nie otwierając oczu.
— Tania.
Stała przy pionoskopie w swoim laboratorium, dokładnie tak, jak widział ją mnóstwo razy, kiedy po nią przyjeżdżał. Kasztanowe włosy zaplecione w warkocz, odrobinę nierówne białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu i wielkie, otoczone drobniutkimi zmarszczkami oczy. Zbliżyła się ze swobodną lekkością i stanęła przed nim twarzą w twarz. — Już chyba czas! — powiedziała.
— Tania, ja… nie rozumiem.
— Już chyba czas, żebyś przypomniał sobie mnie, jak robię coś innego niż spadanie! Myślisz że to taka przyjemność ciągle spadać? Dlaczego nie przypominasz sobie mnie, jak robię coś z dobrych czasów?
Nagle uświadomił sobie, że to prawda! Przez dwa lata myślał tylko o tym ostatnim momencie, ani razu nie przypomniał sobie niczego innego! — No, przyznaję, że wyszło ci to trochę na dobre — kiwnęła głową. — Wygląda na to, że w końcu pozbyłeś się tej cholernej arogancji. Tylko pomyśl o mnie od czasu do czasu, na miłość boską. Nienawidzę, jak się mnie ignoruje!
— Dobrze, Tania. Będę o tobie myślał. Obiecuję.
— I zwracaj uwagę na gwiazdę. Przestań myśleć, że sobie to wszystko wyobrażasz! — Mówiła teraz ciszej. Jej obraz zaczął znikać. — Masz rację, Jake, kochanie, naprawdę ją lubię. Dobrego…
Otworzył oczy. Nad głową pulsowała fotosfera. Plama wpatrywała się w niego. Ziarniste komórki tętniły powoli, w rytmie odpoczywającego serca. — To ty to zrobiłeś? — zapytał bezgłośnie.
Читать дальше