Uczucie było dziwne, jakby pole grawitacyjne zaczęło lekko pulsować. Kiedy pomagał Hughesowi pokonać krótki łuk i musiał skupić się, żeby dotrzymać mu kroku, błędnik dokuczał mu jak nigdy przedtem.
Górna połowa statku była nadal czerwona szkarłatem chromosfery. Niebieskozielone duchy trzepotały się zaraz nad osłoną, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Ich „motyle skrzydła” były prawie tak szerokie jak sam statek.
Również tutaj, na górze, lśniły w kurzu ślady wiązki lasera P. W pobliżu krawędzi pokładu stał sam laser, a z jego potężnego wnętrza dobiegało buczenie. Prześlizgnęli się pomiędzy kilkoma cienkimi promieniami. Gdybyśmy tylko mieli narzędzia, żeby uwolnić tę maszynę z uchwytów — pomyślał Jacob. — Cóż, takie marzenia nie miały sensu. Podprowadził swojego towarzysza do fotela i posadził go tam. Następnie przypiął go pasami i poszedł szukać apteczki. Znalazł ją przy konsoli pilota. Ponieważ nie dostrzegł Martine, było oczywiste, że na obcowanie z Solariowcami wybrała inną część pokładu, z dala od pozostałych. Niedaleko konsoli leżeli mocno przypięci pasami LaRoque, Donaldson oraz martwe ciało Dubrovskiego. Połowa twarzy Donaldsona pokryta była leczniczą pianką. Helene deSilva i jej jedyny pozostały podkomendny pochylali się nad przyrządami. Kiedy Jacob zbliżył się, komendant podniosła wzrok.
— Jacob! Co się stało?
Trzymał ręce z tyłu, żeby jej nie zawracać głowy. Utrzymanie się na nogach przychodziło mu jednak z coraz większym trudem. Musiał coś zaraz zrobić. — Nie udało się. Ale zaczął z nami rozmawiać.
— Tak, wszystko tu słyszeliśmy, a potem jakiś rumor. Próbowałam cię ostrzec, zanim sczepiliśmy się z toroidami. Miałam nadzieję, że może jakoś wykorzystasz tę wiadomość. — No, uderzenie pomogło, to prawda. Potrząsnęło nami, ale i ocaliło życie.
— A Kulla?
— Jest ciągle na dole — Jacob wzruszył ramionami. — Myślę, że kończy mu się paliwo. Podczas naszej walki tutaj, na górze, jednym ładunkiem spalił Donaldsonowi pół twarzy. Na dole był już ostrożniejszy, strzelał słabo, oszczędnie, w strategiczne miejsca. Opowiedział jej o ataku Kulli i jego kafarach.
— Nie sądzę, że wyczerpie się dostatecznie prędko. Gdybyśmy mieli mnóstwo ludzi, moglibyśmy wypuszczać ich na niego, aż by się całkiem rozładował. Tylko że nie mamy. Hughes jest chętny, ale nie może już walczyć. A wy dwoje nie możecie przecież opuścić posterunku.
Helene odwróciła się, żeby odpowiedzieć na brzęczyk alarmu dobiegający z konsoli.
Popchnęła jakiś przełącznik i dźwięk się urwał. Spojrzała na Jacoba przepraszająco.
— Przepraszam, Jacob, ale jest tu tyle wszystkiego, że ledwie sobie z tym radzimy. Próbujemy przedrzeć się do komputera pobudzając czujniki statku w zakodowanych sekwencjach. To żmudna robota i ciągle musimy się od niej odrywać, żeby zająć się awariami. Niestety, chyba się ześlizgujemy. Wskazania zegarów są coraz gorsze — odwróciła się, żeby odpowiedzieć na kolejny sygnał.
Jacob wycofał się. Przeszkadzanie jej było ostatnią rzeczą, jakiej chciał. — Mogę jakoś pomóc? — Pierre LaRoque patrzył na niego z fotela dwa metry dalej. Mały człowieczek był skrępowany, pasy zapięte były tak, że nie mógł do nich sięgnąć. Jacob prawie o nim zapomniał.
Zawahał się. Zachowanie LaRoque’a tuż przed walką na górze nie budziło zaufania.
Helene i Martine przypięły więc dziennikarza, żeby trzymać go z dala od innych. Mimo to Jacob potrzebował czyichś rąk, żeby skorzystać z apteczki. Przypomniał sobie niemal udaną ucieczkę LaRoque’a na Merkurym. Nie można było na nim polegać, ale kiedy się już zdecydował, ujawniał się jego talent.
W tej chwili LaRoque wyglądał przytomnie i szczerze. Jacob poprosił Helene o zgodę na uwolnienie go. Rzuciła przelotne spojrzenie i wzruszyła ramionami. — W porządku, ale jeśli zbliży się do instrumentów, zabiję go. Powiedz mu to. Nie było trzeba mówić. LaRoque kiwnął głową, że zrozumiał. Jacob nachylił się i zdrowymi palcami prawej ręki zaczął gmerać przy zapięciach pasów. — Jacob, twoje ręce! — syknęła za nim Helene.
Troska na jej twarzy ożywiła Jacoba, ale kiedy zaczęła się podnosić, nie zostało po tym śladu. Jej praca była teraz ważniejsza niż jego i komendant wiedziała o tym. Już sam fakt, że była poruszona, Jacob uznał za niezwykłą manifestację uczuć. Posłała mu krótki, zachęcający uśmiech i pochyliła się znowu, żeby odpowiedzieć na pół tuzina alarmów, które rozbrzęczały się jednocześnie.
LaRoque podniósł się, rozcierając ramiona, a potem wziął apteczkę i skinął na Jacoba.
Jego uśmiech był ironiczny.
— Kim powinniśmy zająć się najpierw: tobą, tym drugim czy Kullą?
Helene potrzebowała czasu do namysłu. Coś na pewno można zrobić! Systemy oparte na nauce Galaktów zawodziły jeden po drugim. Do tej pory spotkało to kompresję czasu i napęd grawitacyjny, a także kilka mniej ważnych mechanizmów. Gdyby wysiadło sterowanie grawitacją wewnętrzną, byliby bezradni wobec szarpania burz chromosfery. Sama tylko czasza nie ochroniłaby ich.
Nie miało to zresztą większego znaczenia. Toroidy, które podtrzymywały ich na przekór przyciąganiu Słońca, były najwyraźniej zmęczone. Wysokościomierz opadał. Reszta stada została wysoko nad nimi, ginąc niemal zupełnie w różowej mgiełce górnej chromosfery. Nie mieli wiele czasu.
Zapaliło się światełko alarmu.
Sprzężenie zwrotne w wewnętrznym polu grawitacyjnym było dodatnie. Kapitan obliczyła coś szybko w myślach i wprowadziła zestaw parametrów, żeby je wytłumić. Biedny Jacob! Zrobił, co mógł. Zmęczenie ma wypisane na twarzy. Poczuła wstyd, że nie brała udziału w walce na odwrotnej stronie, choć oczywiście nie było szansy, że uda im się odsunąć Kullę od komputera.
Teraz wszystko zależało od niej. Ale jak, skoro każdy cholerny element rozpada się na kawałki!
Nie każdy. Z wyjątkiem połączenia maserowego z Merkurym, wyposażenie oparte na ziemskiej technice nadal działało doskonale. Kulla nie zawracał sobie tym głowy. Ciągle pracowało chłodzenie. Funkcjonowało też pole magnetyczne wokół skorupy statku, chociaż stracili możliwość wybiórczego wpuszczania większej ilość światła na odwrotną stronę. To było oczywiste.
Statek zadygotał. Podskoczył, gdy coś walnęło w niego raz i drugi. Na krawędzi pokładu ukazała się jasność. Za nią wysunął się brzeg toroida ocierający się o bok statku. Ponad nim unosiło się kilku Solariowców.
Do uderzeń dołączyło się głośne, paskudne chrobotanie. Toroid był siny, jego brzeg znaczyły plamy jasnej purpury. Pulsował i drżał pod szturchnięciami swych strażników. Nagle zniknął w krótkim rozbłysku światła. Heliostatek przechylił się, gdy jego nie podparty przód nagle opadł. DeSilva i pilot walczyli, żeby go wyprostować. Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła swoich słonecznych sprzymierzeńców odlatujących wraz z dwójką pozostałych toroidów.
Nic więcej nie mogli zrobić. Toroid, który zostawił ich pierwszy, był już tylko jasną plamką w górze, oddalającą się błyskawicznie na kolumnie zielonych płomieni. Wysokościomierz zaczął obracać się szybciej. Helene mogła na swoich monitorach obserwować pulsujące, ziarniste komórki fotosfery i Wielką Plamę, rozleglejszą niż kiedykolwiek przedtem.
Już teraz byli bliżej niż ktokolwiek przed nimi. Wkrótce znajdą się tam — pierwsi ludzie na Słońcu.
Na krótko.
Spojrzała w górę na Solariowców, którzy oddalili się już znacznie, i zastanowiła się, czy nie powinna zwołać wszystkich, żeby… pomachać na pożegnanie albo coś takiego. Chciała, żeby był tu Jacob.
Читать дальше