— Jacob! Bogu dzięki! — Głos Helene rozlegał się wokół niego, ale brzmiał tak, jakby dobiegał z wielkiej odległości, był wyraźny, przyjazny, ciepły, ale także obojętny. — Nie ma czasu na rozmowy! Wracaj na górę, kochanie! Pola grawitacyjne siadają! Wysyłam Martine, ale… — słychać było brzęk i głos umilkł.
Miło byłoby zobaczyć Helene znowu — pomyślał półprzytomnie. Tym razem sen zaatakował ze zdwojoną siłą. Przez chwilę nie myślał o niczym. Śnił mu się Syzyf, człowiek skazany klątwą bogów na toczenie głazu pod nieskończoną górę. Jacob myślał, że ma sposób na wykpienie się od tego. Wiedział, jak sprawić, żeby góra myślała, że jest płaska, chociaż ciągle wyglądała jak góra. Robił to już przedtem. Tym jednak razem góra rozgniewała się. Pokryta była mrówkami, które wspinały się na niego i gryzły go boleśnie po całym ciele. W jego uchu osa złożyła jaja. W dodatku góra oszukiwała. Miejscami była grząska i nie chciała pozwolić mu iść. Gdzie indziej znowu była śliska, i wówczas jego ciało było zbyt lekkie i ześlizgiwało się. Poza tym góra podnosiła się i opadała z przyprawiającą o mdłości niejednostajnością. Nie pamiętał też, żeby reguły mówiły coś o czołganiu się. Wyglądało jednak na to, że jest ono częścią tego wszystkiego. Przynajmniej pomagało się poruszać. Głaz też był pomocny. Musiał go tylko trochę popychać. Przeważnie czołgał się sam. Było to przyjemne! Jacob wolałby tylko, żeby tak nie jęczał. Głazy nie powinny jęczeć, zwłaszcza nie po francusku. To niesprawiedliwe, że musi tego wysłuchiwać. Kiedy się ocknął, ujrzał załzawionymi oczyma właz. Nie był pewien, który to, ale nie był zbyt zadymiony.
Na zewnątrz, nad pokładem, widział rozpoczynającą się czerń, przezroczystość przechodzącą w czerwoną mgiełkę chromosfery.
Czy to tam, to horyzont? Równo ze Słońcem? Płaska fotosfera rozciągała się z przodu jak pierzasty dywan z karmazynowych i czarnych płomieni. W jej głębinach odbywał się nieustanny ruch. Pulsowała, a włókna na jej powierzchni układały się w podłużne wzory ponad falującymi, jasnymi gejzerami.
Falowanie. Do przodu i w tył, tam i z powrotem — Słońce kołysało się na jego oczach. W przejściu stała Millie Martine z pięścią podniesioną do ust i przerażeniem wymalowanym na twarzy.
Chciał ją pocieszyć. Wszystko było w porządku. I tak już miało być od tej pory. Pan Hyde nie żyje, prawda? Jacob pamiętał, że widział go gdzieś w gruzach jego zamku. Twarz miał spaloną, stracił oczy i śmierdział okropnie.
Wtedy coś sięgnęło i chwyciło go. „W dół” oznaczało teraz w stronę włazu. W połowie drogi wznosił się stromy pagórek. Jacob rzucił się naprzód. Nie pamiętał później, jak runął z hukiem zaraz za wyjściem.
Cudownie jest ujrzeć
przez szpary w oknie z papieru
Galaktykę.
Kobayashi Issa (1763–1828)
Abatsoglou, członek Komisji: — Jest zatem prawdą stwierdzenie, że wszystkie systemy zaprojektowane na podstawie Biblioteki ostatecznie zawiodły? Doktor Kepler: — Tak, proszę pana. Każdy z nich popsuł się i pod koniec nie było z nich żadnego pożytku. Do ostatka pracowały już tylko te mechanizmy, które zostały zaprojektowane na Ziemi przez ziemskich pracowników. Chciałbym dodać, że kiedy urządzenia te konstruowano, Pil Bubbakub i wielu innych określali je jako zbyteczne i nieprzydatne.
A.: — Nie sugeruje pan chyba, że Bubbakub z góry wiedział…
K.: — Nie, oczywiście że nie. Na swój własny sposób był równie naiwny jak my wszyscy. Jego sprzeciw oparty był wyłącznie na estetyce. Nie chciał, żeby galaktyczne systemy kompresji czasu i kontroli grawitacji wpakowano do ceramicznej skorupy i połączono z archaicznym układem chłodzącym.
Pola lustrzane i laser chłodzący oparto na prawach fizyki znanych ludziom jeszcze w dwudziestym wieku. Naturalnie Bubbakub sprzeciwiał się naszym „zabobonnym” naleganiom, żeby to na nich oparła się konstrukcja statku, nie tylko dlatego, że przy systemach Galaktów były właściwie zbędne, ale także dlatego, że uważał ziemską naukę sprzed Kontaktu za żałosną zbieraninę półprawd i guseł. A.: — Jednak te „gusła” działały, kiedy zawiodły nowinki. K.: — Szczerze powiedziawszy, panie Abatsoglou, muszę przyznać, że był to szczęśliwy traf. Sabotażysta sądził, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, więc nie próbował ich w ogóle niszczyć. Nie dano mu sposobności do naprawienia tego błędu. Montes, członek Komisji: — Jednej rzeczy nie rozumiem, doktorze Kepler. I pewien jestem, że niektórzy z moich kolegów podzielają moją wątpliwość. Rozumiem, że kapitan heliostatku posłużyła się laserem chłodzącym, żeby wydostać się z chromosfery. Ale żeby to zrobić, musiała mknąć z przyspieszeniem większym niż grawitacja na powierzchni Słońca! Mogli sobie z tym radzić, dopóki trzymały wewnętrzne pola grawitacyjne, ale co się stało, kiedy te pola zawiodły? Czy nie powinni natychmiast dostać się pod działanie siły, która zmiażdżyłaby ich na plasterek?
K.: — Nie natychmiast. Pola wewnętrzne rozpadały się etapami: najpierw te najlepiej dostrojone, podtrzymujące tunel pętli grawitacyjnej wiodący do półkuli z aparaturą, czyli na „odwrotną stronę”, potem automatyczna regulacja turbulencyjna, a w końcu nastąpił stopniowy zanik pola głównego, które równoważyło wewnątrz statku przyciąganie Słońca. Nim zawiodło to ostatnie pole, osiągnęli już niższą warstwę korony, więc kiedy do tego wreszcie doszło, kapitan deSilva była przygotowana.
Wiedziała, że po tym, jak zawiodła kompensacja wewnętrzna, pionowe wychodzenie byłoby samobójstwem, a mimo to i tak brała pod uwagę tę możliwość — chciała dostarczyć nam swój raport. Alternatywa była taka, żeby pozwolić statkowi opadać, hamując tylko tyle, by załoga dostała około trzech g.
Na szczęście istnieje sposób na wydostanie się z leja grawitacyjnego, do którego się spada. Helene spróbowała mianowicie hiperbolicznej orbity ucieczki. Statek więc opadał, a prawie cały odrzut lasera szedł na nadanie mu prędkości stycznej. W rezultacie powtórzyła plan rozważany na całe dziesięciolecia przed Kontaktem — płytka orbita, wykorzystanie laserów do napędu i chłodzenia oraz pola elektromagnetyczne jako osłona. Tyle tylko, że nurkowanie było nie zamierzone. I wcale nie było płytkie. A.: — Jak blisko podeszli?
K.: — No cóż, przypomina pan sobie, że w całym tym zamieszaniu spadali już przedtem dwa razy: raz, kiedy siadł napęd grawitacyjny, i ponownie, gdy Solariowcy upuścili statek. Podczas tego trzeciego upadku podeszli do fotosfery bliżej niż przy poprzednich okazjach.
Dosłownie prześlizgnęli się po jej powierzchni.
A.: — A co z turbulencjami, panie doktorze!? Dlaczego statek nie został zgnieciony, skoro nie miał wewnętrznej grawitacji ani kompresji czasu?
K.: — Dzięki temu nie planowanemu nurkowaniu poznaliśmy o wiele lepiej heliofizykę. Przynajmniej tym razem chromosfera była znacznie spokojniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać… to znaczy — ktokolwiek z wyjątkiem kilku moich szanownych kolegów, którym winien jestem gorące przeprosiny. Uważam jednak, że najistotniejszym czynnikiem było pilotowanie statku. Mówiąc po prostu, Helene dokonała niemożliwego. Specjaliści z TAASF badają teraz czarną skrzynkę. Ich radość z powodu taśm mąci tylko żal, że nie mogą obdarować Helene medalem.
Generał Wade: — Owszem, stan załogi był dla zespołu ratunkowego TAASF przyczyną wielkiego zmartwienia. Statek wyglądał jak odwrót Napoleona spod Moskwy! Skoro nikt żywy nie mógł powiedzieć nam, co się stało, rozumiecie państwo niepewność, jaka towarzyszyła nam do chwili odtworzenia taśm.
Читать дальше