Robert Heinlein - Kawaleria kosmosu

Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Heinlein - Kawaleria kosmosu» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1994, ISBN: 1994, Издательство: Amber, Жанр: Космическая фантастика, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Kawaleria kosmosu: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Kawaleria kosmosu»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Trwa galaktyczna wojna pomiędzy Ziemianami i Pluskwo-Pajęczakami, agresywną rasą antropoidów, których społeczna organizacja przypomina rój, poddany bezwzględnej władzy dyktatorskiej. Ogrom przewagi liczebnej nieprzyjaciela wyklucza globalną konfrontację i wymusza taktykę nagłych, niespodziewanych ataków ze strony sił Ziemskiej Federacji. Do takich zadań najlepiej przygotowani są komandosi z Piechoty Zmechanizowanej, a wśród nich kadet Johny Rico, który karierę żołnierza rozpoczął tak niedawno…

Kawaleria kosmosu — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Kawaleria kosmosu», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Zim znowu zwrócił się do nas stojących na baczność i trzęsących się z zimna. Chodził tam i z powrotem, spoglądał na nas i wydawał się ogromnie nieszczęśliwy. Wreszcie zatrzymał się i powiedział, jakby do siebie, ale głos miał donośny:

— Pomyśleć, że też mnie musiało się to przytrafić!

Patrzył na nas.

— Wy małpy — nie, nie małpy, to dla was za dobre określenie. Jesteście zgrają ckliwych koczkodanów… zapadnięte klatki piersiowe, obwisłe brzuchy. Zaślinione niedojdy spod maminej spódnicy. W życiu nie widziałem takiej gromady maminsynków — ty, tam! Wciągnij brzuch! Do ciebie mówię!

Wciągnąłem brzuch, chociaż nie byłem pewny, czy zwraca się do mnie. Zaczynałem zapominać o gęsiej skórce, gdy tak chodził i grzmiał. Nie powtórzył się ani razu, nie bluźnił i nie używał nieprzyzwoitych słów (przekonałem się później, że zostawiał je na specjalne okazje). Ale opisywał nasze ułomności fizyczne, umysłowe, moralne i genetyczne w drobnych szczegółach i bardzo obraźliwie.

Nie czułem się obrażony, zainteresowało mnie natomiast jego panowanie nad językiem. Taki by nam się przydał w klubie dyskusyjnym!

Wreszcie przestał i myślałem, że się rozpłacze.

— Nie mogę tego znieść — wyznał gorzko. — Muszę to jakoś z siebie wyrzucić. DOBRA! Czy jest wśród was, obleśne glisty, ktoś, kto uważa, że może się ze mną zmierzyć? Czy jest choć jeden mężczyzna w tym tłumie?… Głośniej!

Zapadła chwila milczenia. Nie miałem cienia wątpliwości, że pokonałby mnie. Byłem o tym przekonany. Doszedł do mnie głos, gdzieś z końca szeregu.

— Myślę, że… może ja… panie sierżancie.

Zim ucieszył się.

— Doskonale! Wystąp!

Rekrut wystąpił. Był przynajmniej o trzy cale wyższy od sierżanta Zima i szerszy w barach. Wyglądał imponująco.

— Jaki rodzaj walki wybieracie?

— Proszę, niech pan sierżant wybierze sposób, w jaki chce umrzeć. Mnie tam wszystko jedno.

— Dobrze. Wolna amerykanka. Ty zaczynasz. — Zim odrzucił laseczkę.

Zaczęło się — i skończyło. Ogromny rekrut siedział na ziemi, trzymając lewy nadgarstek prawą ręką. Nic nie mówił.

Zim pochylił się nad nim.

— Złamana?

— Niewykluczone… panie sierżancie.

— Przykro mi. Wiesz, gdzie jest ambulatorium? No nic, Jones! Zabierzcie rekruta do ambulatorium. — Poklepał go po ramieniu i powiedział spokojnie. — Spróbujemy się znów za jakiś miesiąc. Pokażę ci, co się stało. — Miała to być prywatna wymiana zdań, ale wszyscy słyszeli.

Zim stanął znów przed frontem i zawołał:

— W kompanii znalazł się jeden mężczyzna! A może mamy jeszcze jednego? A może jakieś dwie skrofuliczne żaby ośmielą się ze mną zmierzyć? — Patrzył wzdłuż szeregów. — Mięczaki bez kręgosłupów… O, och! Wy? Wystąp! — Wystąpiło dwóch stojących obok siebie, pewnie naradzili się szeptem. Zim obdarzył ich uśmiechem. — Jak będziemy walczyć? — spytał.

— Gołymi rękami, jeśli można, panie sierżancie — odpowiedział jeden.

— Jak chcecie. Jestem gotów. Zaczynajcie, kiedy chcecie. — Zim odrzucił laseczkę i ktoś ją złapał. — No, prędzej, walczcie! Albo wracajcie do szeregu!

Jeden rzucił się na sierżanta, ale ten odwrócił się do niego twarzą, kopiąc jednocześnie drugiego w brzuch. Ten pierwszy nie dosięgną! Zima, bo przeleciał mu nad głową i gruchnął o ziemię.

W wyniku tego obaj rekruci leżeli grzecznie, nieruchomo, jeden na brzuchu, a drugi na plecach, a nad nimi stał Zim nawet nie zdyszany.

— Jones! — zawołał. — Ach, nie. Jones poszedł. Mahmud! Przynieś kubeł wody i postaw ich na nogi.

Po paru minutach obaj byli przytomni, mokrzy i w szeregu. Zim spojrzał na nas i spytał łagodnie:

— Czy ktoś jeszcze? Czy możemy już podjąć szkolenie?

Nie spodziewałem się, żeby ktoś się ośmielił i on też chyba tego nie oczekiwał. Ale z końca lewego skrzydła, gdzie stali najniżsi, wystąpił szczuplutki chłopak i zbliżył się do Zima.

— Sam? Czy chcesz sobie dobrać partnera?

— Tylko ja, panie sierżancie.

— Jak sobie życzysz. Nazwisko?

— Shujumi, panie sierżancie.

Zim otworzył szeroko oczy.

— Jakiś krewny pułkownika Shujumi?

— Mam zaszczyt być jego synem, panie sierżancie.

— Ach, tak. No, proszę! Czarny pas?

— Nie, panie sierżancie. Jeszcze nie.

— Cieszę się, że o to zabiegasz. No więc jak, Shujumi, czy będziemy stosować reguły konkursowe, czy mam posłać po ambulans?

— Jak pan sobie życzy, panie sierżancie. Ale sądzę, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię, że rozsądniej byłoby trzymać się reguł konkursowych.

— Nie wiem, co masz na myśli, ale zgadzam się. — Zim znów odrzucił symbol swojej funkcji, a potem stanęli twarzą do siebie i oddali sobie ukłon.

Zaczęli się okrążać, robiąc półprzysiady, zamierzając się pięściami. W ogóle wyglądali jak para kogutów.

Nagle zwarli się — i mały chłopak leżał, a sierżant Zim poszybował nad jego głową, ale nie wylądował z głuchym, tępym uderzeniem. Zaczął toczyć się i zaraz wstał na nogi, a przed nim stał już Shujumi.

— Banzai! — wrzasnął Zim i wyszczerzył zęby.

— Arigato — odparł Shujumi i też uśmiechnął się krzywo.

Zwarli się znowu i myślałem, że sierżant pofrunie, ale nie.

Zaczęła się kotłowanina rąk i nóg. A potem, gdy się uspokoiło, zobaczyłem, że Zim wpycha Shujumiemu lewą nogę w prawe ucho. Nie było to zapewne przyjemne.

Shujumi uderzył o ziemię wolną ręką. Zim puścił go natychmiast.

Znów ukłonili się sobie.

— Jeszcze jedna runda, panie sierżancie?

— Raczej nie. Mamy robotę. Może innym razem, co? Dla zabawy… i zaszczytu. Może powinienem był powiedzieć, że szkolił mnie twój szanowny ojciec.

— Tak też przypuszczałem, panie sierżancie. A więc następnym razem.

Zim klepnął go mocno w ramię.

— Do szeregu! K'mp'ia!!!

Przez dwadzieścia minut była gimnastyka, aż spociłem się jak mysz. Zim ćwiczył razem z nami i do tego wykrzykiwał: — Raz, dwa… raz, dwa! — Gdy skończyliśmy, wyglądał świeżo i wcale nie był zdyszany. Potem już nigdy nie prowadził porannych ćwiczeń i nie widywaliśmy go przed śniadaniem.

Ale tego pierwszego dnia wykonywał wszystko z nami. Po gimnastyce, gdy byliśmy kompletnie wypompowani, poprowadził nas kłusem do mesy — też w namiocie — krzycząc cały czas:

— Raźniej! Raźniej! Nie ociągać się!

* * *

W obozie imienia Arthura Currie zawsze i wszędzie poruszaliśmy się biegiem. Nigdy nie zdołałem dowiedzieć się, kto to był ten Currie, ale pewnie jakiś maratończyk…

Jenkins pojawił się z kapralem Bronskim, gdy brałem dokładkę. Zatrzymali się na moment przy stole, gdzie jadł Zim, a potem Jenkins usiadł na wolnym stołku koło mnie. Wyglądał na chorego — blady, wyczerpany, oddychał chrapliwie. Powiedziałem:

— Naleję ci kawy. — Potrząsnął głową. — Lepiej coś zjedz — nalegałem. — Może jajecznicę?

— Nie mogę jeść. Och, ten drań, ta świnia. — Zaczął kląć Zima cichym, prawie monotonnym głosem. — Prosiłem tylko, żeby pozwolił mi się położyć i opuścić śniadanie. Bronski sam nie chciał się zgodzić. Mówił, że muszę zapytać dowódcę kompanii. No to zapytałem. Powiedziałem mu, że jestem chory, a on wziął mnie za puls i powiedział, że chorzy meldują się o dziewiątej. I nie pozwolił mi wrócić do namiotu. Och, ten szczur. Już ja go dopadnę w jakiejś ciemnej uliczce!

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Kawaleria kosmosu»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Kawaleria kosmosu» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Robert Heinlein - Sixième colonne
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Piętaszek
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Viernes
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Fanteria dello spazio
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Dubler
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Stella doppia
Robert Heinlein
Robert Heinlein - The Number of the Beast
Robert Heinlein
libcat.ru: книга без обложки
Robert Heinlein
Robert Heinlein - Citizen of the Galaxy
Robert Heinlein
Отзывы о книге «Kawaleria kosmosu»

Обсуждение, отзывы о книге «Kawaleria kosmosu» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x