Właśnie to nie kończące się oczekiwanie w ciemności powoduje, że się trzęsiesz, myślisz, że może zapomnieli o tobie… że może statek został już trafiony i unieruchomiony na orbicie, martwy, i ty też zaraz będziesz martwy, zadusisz się… albo że pędzisz po orbicie, żeby się roztrzaskać, o ile wcześniej nie upieczesz się, spadając w dół…
Nagle odczuliśmy włączenie systemu hamowania statku i przestałem drżeć. Rzuciło mną osiem albo może i dziesięć razy.
Kiedy pilotem prowadzącym statek jest kobieta, to nie można spodziewać się pieszczot: będziesz miał siniaki w każdym miejscu, gdzie trzymają cię pasy.
Tak, tak, wiem, że są one lepszymi pilotami niż mężczyźni, że ich reakcje są szybsze i że lepiej znoszą przyspieszenie. Potrafią szybciej startować i zręczniej umykać, i dlatego zwiększają nasze szanse. Ale to przecież twój kręgosłup musi znieść dziesięciokrotne przeciążenie… i jeszcze te cholerne pasy…
Muszę jednak przyznać, że pani komandor Deladrier znała swój zawód.
Gdy tylko Rodger Young przestał hamować, padła ostra komenda:
— Kanał centralny… desant! — Nastąpiły dwa wstrząsy, kiedy katapultował się Jelly i facet pełniący obowiązki sierżanta w oddziale. A zaraz potem: — Kanały z lewej i prawej burty… desant! — i to był rozkaz dla nas.
Bum! Kapsuła została szarpnięta do przodu — bum! i znów nią szarpnęło, zupełnie tak jakby ładowano naboje do komory broni automatycznej starego typu. No cóż, właściwie nie byliśmy niczym innym jak właśnie pociskami ładowanymi do dwóch luf wbudowanych w transportowiec kosmiczny. Ale każdy taki pocisk był kapsułą, dostatecznie dużą, by pomieścić piechura z polowym ekwipunkiem.
Bum! — Normalnie miałem trzecie miejsce w kolejce, ale teraz byłem w ogonie, na końcu, po całym pododdziale. Było to męczące czekanie, choć kapsuły wystrzeliwano co sekundę. Próbowałem liczyć — bum! (dwunasta), bum (trzynasta), bum!…I bzzz! — moja kapsuła wsuwa się do komory — potem jeszcze tylko grzmot…
I nagle NIC.
W ogóle nic. Żadnego dźwięku, żadnego ciśnienia, żadnego przeciążenia. Unoszenie się w ciemności… zbliżanie się w stanie nieważkości do planety, której nigdy nie widziałeś. Ale już się nie trzęsę. Najgorsze było czekanie. Teraz, jeśli nawet coś pójdzie źle, to stanie się to tak szybko, że ani się spostrzeżesz, a już będziesz trupem.
Moja kapsuła łagodnie weszła w atmosferę. Jej zewnętrzna powłoka spaliła się i odpadła.
Żołnierz w kapsule może przeżyć do wypłaty następnego żołdu tylko dzięki temu, że odpadające resztki zwalniają spadanie, a potem unosząc się w powietrzu sprawiają, że radary „widzą” wiele celów w tym rejonie. Mogą to być ludzie, bomby lub coś zupełnie innego, ale to wystarczy, by doprowadzić komputery balistyczne do nerwowego załamania, co też ma miejsce.
Aby zwiększyć to całe zamieszanie, statek, zaraz po katapultowaniu kapsuł, zrzuca ogromne jaja, które spadają szybciej, bo nie odrywa się od nich zewnętrzna osłona. Gdy znajdą się niżej niż człowiek, eksplodują i wyrzucają metalowe pasy, które zakłócają urządzenia radiolokacyjne, czasem działają jako elektroniczne przyrządy odzewowe i robią jeszcze inne psikusy, powodując zamieszanie w powitalnym komitecie oczekującym cię na dole.
Twój statek ignoruje cały ten radarowy obłęd i spokojnie odbiera od dowódcy oddziału sygnały latarni radiolokacyjnej.
Po odpadnięciu drugiej powłoki, automatycznie otworzył się pierwszy spadochron, ale przy deceleracji kilku g zaraz porwał się w strzępy. Potem otworzył się drugi i trzeci. W kapsule robiło się gorąco i myślałem już o ładowaniu.
Trzecia powłoka odpadła razem z ostatnim spadochronem i teraz pozostałem w opancerzonym skafandrze wewnątrz plastykowego jaja. Wciąż byłem do niego przytwierdzony pasami, tak że nie mogłem się ruszać.
Nadeszła pora podjęcia decyzji, jak i gdzie mam lądować. Nacisnąłem kciukiem guzik na skali odległości i odczytałem wynik na płytce odblaskowej umieszczonej w hełmie nad moim czołem. Mila i osiem dziesiątych. Trochę za daleko…
Jajo osiągnęło stałą szybkość i już mi właściwie nie było potrzebne. Pstryknąłem więc wyłącznikiem.
Pierwszy ładunek detonujący wyzwolił mnie ze wszystkich pasów, a drugi rozerwał jajo na osiem kawałków.
Znalazłem się na zewnątrz, w powietrzu, i mogłem widzieć! Pokryte metalem szczątki powłoki dawały taki sam refleks jak człowiek w bojowym rynsztunku. Każdy obserwator radaru, żywy czy cybernetyczny, będzie miał nie lada zgryz, żeby mnie wyłuskać spośród tego rupiecia unoszącego się wokół.
Wyprostowałem się rozkładając ręce i rozejrzałem…
W dole panowała noc, ale noktowizor pozwalał zupełnie dobrze orientować się w terenie. Rzeka, która przecinała miasto po przekątnej, była tuż pode mną i zbliżała się coraz szybciej wyraźną, błyszczącą powierzchnią. Było mi obojętne, na którym brzegu wyląduję, jednak wolałbym się nie skąpać.
Zauważyłem wybuch płomienia po prawej stronie, prawie na mojej wysokości. Widać jakiś nieżyczliwy krajowiec strzelił do szczątków powłoki jaja.
Odpiąłem spadochron, żeby jak najszybciej zejść z ekranu owego krajowca, bo wokół mnie zaczęły rozrywać się pociski. Rzuciło mną i przez jakieś dwadzieścia sekund leciałem w dół, dopóki nie otworzyłem drugiego spadochronu.
Udało się — nie trafili i nie spalili mnie.
Spostrzegłem, że przenosi mnie nad rzeką i że zbliżam się do jakiegoś domu towarowego czy czegoś w tym rodzaju, z płaskim dachem. Wylądowałem na nim podskakując — to zadziałały wmontowane w kombinezon rakietki podrzutowe przeciwdziałające gwałtownemu uderzeniu. Zaraz też zacząłem penetrować przestrzeń w poszukiwaniu sygnału od sierżanta Jelala.
Okazało się, że jestem po złej stronie rzeki — gwiazda Jelly'ego pokazał się bowiem na obrzeżu kompasu w moim hełmie. To znaczy, że znajdowałem się za daleko na północ. Podbiegłem do krawędzi dachu i wziąłem namiar dowódcy najbliższej sekcji.
— Ace, wyrównaj front! — zawołałem i rzuciłem za siebie bombę, schodząc jednocześnie z dachu i przekraczając rzekę.
Dom towarowy wyleciał w powietrze. Podmuch uderzył mnie, gdy byłem jeszcze nad rzeką i nie chroniły mnie budynki po przeciwnej stronie. O mało co, a bym się zwalił i stracił swój żyroskop. Nastawiłem tę bombę na piętnaście sekund… a może nie?
Zdałem sobie nagle sprawę, że zaczynam się denerwować. To przecież tak samo jak na ćwiczeniach, Jelly wiedział i ostrzegał mnie. Uspokój się i rób, co do ciebie należy, nawet gdyby to miało zabrać jeszcze następne pół sekundy.
Ponownie wziąłem namiar na Ace'a i powiedziałem, żeby wyrównał. Nie odpowiedział, ale zrobił to, dałem więc spokój. Jak długo Ace wykonuje swoje zadanie, mogę przełknąć jego grubiaństwo… na razie. Ale po powrocie na pokład — oczywiście jeżeli Jelly zatrzyma mnie na stanowisku dowódcy pododdziału — znajdziemy jakieś ustronne miejsce i przekonamy się, kto tu jest bossem.
On był wprawdzie zawodowym kapralem, a ja tylko w stopniu kaprala, ale na razie mi podlegał i nie mogłem pozwolić na żadną bezczelność. Żeby mu nie weszło w nawyk.
Jednak teraz nie miałem czasu o tym myśleć. Kiedy przeskakiwałem rzekę, dostrzegłem ponętny cel i chciałem go załatwić.
Była to spora grupa czegoś, co wyglądało jak budynki użyteczności publicznej. A może świątynie… albo pałac. Leżały o parę mil poza obszarem, który oczyszczaliśmy, ale jedną z reguł postępowania „zamieniaj w gruzy i uciekaj” był nakaz pozbycia się przynajmniej połowy amunicji poza granicami rejonu akcji. Dzięki temu wróg nie mógł zorientować się, gdzie w danym momencie jesteśmy.
Читать дальше