— Hm… — White Haven otrząsnął się, rozbawiony zamrugał i machnął ręką w odpowiedzi na przeprosiny. — Żadne wyjaśnienia nie są potrzebne, milady. Zasłużyłem na każde słowo, które usłyszałem… i na parę ostrzejszych, które sam sobie w duchu powiedziałem. Gdybym przeczytał załączniki, tak jak powinienem, uniknąłbym zasłużonej bury.
Nadal czuła jego zaskoczenie wywołane nowym spojrzeniem na nią, ale nawet najmniejszy jego ślad nie pojawił się ani w jego głosie, ani w wyrazie twarzy, za co była wdzięczna. A potem White Haven spojrzał na chronometr i drgnął zaskoczony — grał tak doskonale, że gdyby nie więź z Nimitzem, dałaby się nabrać.
— Jak ten czas zleciał! — oznajmił, wstając i sięgając po szpadę. — Pora żebym się pokazał, gdyż, jak sądzę, goście zaczynają się zbierać.
Przypiął pochwę do rapci i uśmiechnął się w sposób, który każdemu postronnemu obserwatorowi wydałby się całkowicie naturalny.
— Pani pozwoli odprowadzić się na bal? — spytał, podając jej ramię.
Honor wstała, odpowiadając równie artystycznym uśmiechem, i umieściła Nimitza na ramieniu.
— Z przyjemnością, milordzie — odparła, ujmując go pod ramię graysońskim zwyczajem.
Oboje wymaszerowali z biblioteki niczym para monarsza.
A za nimi jak zwykle naturalnie i profesjonalnie wyszedł LaFollet.
Jego spokojna uwaga i stonowane emocje stanowiły miły, uspokajający kontrast z tym, co Honor nadal jeszcze wyczuwała ze strony White Havena. I tego, co sama czuła. Nie zmieniało to naturalnie w niczym jej zachowania, gdy szła wraz z nim długim korytarzem, gawędząc o różnościach, zupełnie jakby nic się nie stało.
Bo w sumie nic się nie stało.
Powtarzała to sobie tak wytrwale, że gdy dotarli do sali balowej, sama w to uwierzyła.
Prawie.
— Dzień dobry, milady.
Honor odwróciła głowę i spojrzała w górę na nowo przybyłego. Nie musiała sprawdzać kto to. Dzięki więzi z Nimitzem wiedziała, że White Haven nadchodzi, i to na długo przedtem nim wszedł do zalanej słońcem jadalni. Uśmiechnęła się na powitanie.
— Dzień dobry, milordzie. Dołączy pan do nas? — spytała, wskazując gestem stół, bogato zastawiony, choć była dopiero pora śniadania.
Odwzajemnił uśmiech i odparł:
— Naturalnie. Placki pachną wspaniale.
Mówił zupełnie normalnym tonem i poczuła przypływ ulgi… za co natychmiast zganiła się w duchu.
— To, co pan czuje, to nie placki — wyjaśniła.
Earl uniósł pytająco brwi.
— To naleśniki i obawiam się, że je się je na słodko. Taki tutejszy zwyczaj, który mnie wyjątkowo pasuje, ale zdaje się, że jest niesamowicie tuczący.
— Naleśniki? — White Haven powtórzył nieznane słowo, jakby go próbował.
— Odmiana placków, tyle że mniej twarda i robiona na maśle z mąki, mleka, jajek i cukru — sprecyzowała. — Na Graysonie to tradycyjna potrawa. W Gwiezdnym Królestwie jakoś poszła w zapomnienie, choć powinno być odwrotnie, biorąc pod uwagę różnicę w czasie kolonizacji i to, skąd wywodzili się osadnicy. Z drugiej strony, jak pan może zauważył, mieszkańcy Graysona bywają czasami nieco uparci.
Spojrzała przy tym wymownie na stojącego za jej krzesłem LaFolleta i siedzącą obok siebie Mirandę. Oboje roześmiali się, a White Haven przytaknął z kamienną miną. — To jest właśnie jeden z przypadków, kiedy po prostu zdecydowali, że jest to coś z ich dziedzictwa, czego nie stracą — dodała. — Podejrzewam, że przepis się trochę zmienił… ale nie zaryzykowałabym zakładu, że tak jest w istocie…
Tym razem White Haven roześmiał się wraz z pozostałymi.
Mieszkańcy Graysona słynęli z uporu i determinacji nie zawsze mających choćby śladowe logiczne uzasadnienie. Grayson na przykład był jedyną planetą w zasiedlonej przez ludzi części galaktyki, w której obowiązywał nadal starożytny kalendarz gregoriański, mimo że całkowicie nie pasował ani do długości planetarnego dnia, ani roku. Jeżeli gdziekolwiek koloniści, walcząc bez stosownych środków technicznych o przetrwanie z całym środowiskiem naturalnym, zdecydowali się zachować tradycyjne potrawy, to z pewnością byli to osadnicy graysońscy.
Siadając na krześle stojącym naprzeciwko miejsca zajmowanego przez Honor, nadal z uśmiechem na ustach, przyjrzał się rozmieszczeniu osób przy stole. A było nietypowe. Na wysokim stołku po prawej stronie gospodyni zasiadał Nimitz, a po jego prawej Samantha. Hamish Alexander skinął każdemu z nich głową, na co Nimitz zastrzygł uszami, a Samantha odkłoniła się. Z lewej strony Honor siedziała Miranda, a z jej lewej, na wysokim stołku, Farragut. Earl miał więcej doświadczenia z treecatami niż większość mieszkańców planety Manticore, jako że jego ród od dawna zaprzyjaźniony był z Domem Winton. A dostatecznie wielu władców czy książąt krwi z ostatnich ośmiu czy dziewięciu pokoleń zostało adoptowanych, by śniadanie w pałacu Mount Royal, na którym nie byłby obecny przynajmniej jeden treecat, wydawało się jakieś niekompletne. Natomiast, łagodnie mówiąc, niecodzienna była sytuacja, w której było ich tyle samo co ludzi.
Tyle że po pałacowych ogrodach nie buszowało jedenaście treecatów, tak jak tutaj. White Haven uśmiechnął się, życząc szczęścia opiekunom kociaków — z tego, co widział poprzedniego dnia, niańki całej czwórki będą potrzebowały go naprawdę dużo. Earl White Haven był szczerze wdzięczny losowi, że nie należy do ich grona.
W następnej chwili jego uwagę przykuł aromat dochodzący przez otwarte drzwi na końcu jadalni… pachniało naprawdę apetycznie, choć zapach smażonego masła obecny w ogólnym bukiecie świadczył, że ostrzeżenie Honor nie musiało wcale być przesadą. Spojrzał na nią, a raczej na to, co stało przed nią: kubek kakao, talerz z resztkami naleśnika z dżemem i śmietaną… I nie mógł wyjść z podziwu, jak ktoś o takiej skłonności do słodyczy był w stanie pozostać tak szczupły i zgrabny. Fakt, z tego co wiedział, ćwiczyła codziennie i naprawdę intensywnie, ale mimo wszystko…
Honor wyczuła jego zainteresowanie, jak i to, że się nad czymś zastanawia. Nad czym dokładnie, tego nie wiedziała, ale nie było to trudne do odgadnięcia. No i to zainteresowanie różniło się wyraźnie od wczorajszego. W sumie nie była pewna, czy ją to cieszy czy nie… za co natychmiast się w duchu zganiła. Oczywiście, że się cieszyła, gdyż prawdę mówiąc, bała się tego śniadania. To był jeden z powodów nie całkiem przespanej nocy. Drugim było to, że ciągle wracała do tych paru minut w bibliotece zupełnie jak do drapania wyjątkowo uporczywie swędzącego miejsca na skórze. To, że za każdym razem dochodziła do tego samego wniosku, czyli że nie ma się czym przejmować, gdyż był to jedynie chwilowy przebłysk zainteresowania i moment uświadomienia sobie prostego faktu, o którym powinien dawno wiedzieć, nie miało znaczenia, bo jej myśli wciąż wracały do tego tematu. Przekonywała samą siebie, że earl nie miał prawa ani możliwości zorientować się, że wiedziała, co czuł. I że jest to coś, nad czym zdołał zapanować i co nie będzie miało żadnego wpływu na ich zawodowe relacje.
Niestety jakaś część jej świadomości nie poddawała się tej wygodnej logice.
Wszystko to wyglądało absurdalnie — mając ponad pięćdziesiąt lat standardowych, była może nie starą babą, ale na pewno dojrzałą i doświadczoną kobietą, a nie podlotkiem. Leżenie i roztrząsanie, co też mógł myśleć mężczyzna, który nagle zwrócił na nią uwagę, ale nie okazał tego w najdrobniejszy nawet sposób, było po prostu śmieszne! A właśnie to robiła przez większą część nocy. I na dodatek bez żadnego efektu…
Читать дальше