Drzwi windy rozsunęły się i Lucas ruszył, popychając Bobby'ego przed sobą jak dziecko. Wyszli na pokryte kafelkami, ciągnące się w nieskończoność foyer, pełne kiosków, straganów i ludzi przykucniętych obok koców z rozłożonymi towarami.
— Ale to nie powinno cię zatrzymywać — dodał Lucas i delikatnie pchnął Bobby'ego szeroką dłonią, gdy chłopak przystanął przed stosami używanego oprogramowania. — Wyruszasz do Ciągu, mój drogi. I dotrzesz tam w sposób godny grafa.
— To znaczy jak?
— Limuzyną.
Samochód Lucasa okazał się zadziwiającym potworem o długiej, nakrapianej złotem czarnej karoserii obwieszonej lśniącym jak lustro mosiądzem i zestawem barokowych gadżetów, których przeznaczenia Bobby mógł się tylko domyślać. Miał wrażenie, że rozpoznaje talerz anteny, choć przypominał raczej jedno z tych kół na płaskorzeźbach Azteków. Potem byli już w środku, a Lucas pozwolił, by drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaśnięciem. Okna były tak przyciemnione, że zewnętrzny świat wydawał się pogrążony w nocnej ciemności: burzliwa noc, w której tłumy z Projektów załatwiały swoje dzienne sprawy. Wnętrze pojazdu składało się z pojedynczego dużego pomieszczenia wyłożonego jaskrawymi dywanami i poduszkami z jasnej skóry. Bobby nie zauważył żadnych siedzeń. Nie było też kierownicy; deskę rozdzielczą pokrywała miękka skóra, bez jakiegokolwiek instrumentu. Zerknął na Lucasa, który rozluźniał czarny krawat.
— Jak się to prowadzi?
— Usiądź gdzieś. Prowadzi się tak: Ahmed, zabierz nasze tyłki do Nowego Jorku, od wschodniej strony.
Samochód ruszył gładko od krawężnika, a Bobby opadł na kolana na miękki stos dywanów.
— Lunch za trzydzieści minut, chyba że ma pan ochotę zjeść coś wcześniej — zabrzmiał miękki, melodyjny głos, który nie dochodził z żadnego określonego punktu.
Lucas zaśmiał się.
— Naprawdę umieli je robić w Damaszku.
— Gdzie?
— W Damaszku. — Lucas rozpiął marynarkę i usadowił się na poduszkach. — To rolls. Bardzo stary. Ci Arabowie robili dobre wozy, póki jeszcze mieli pieniądze.
— Lucas — odezwał się Bobby, przeżuwając zimnego kurczaka. — Jak to jest, że potrzebujemy półtorej godziny, żeby się dostać do Nowego Jorku? Nie czołgamy się przecież…
— Ponieważ… — Lucas wypił łyk schłodzonego białego wina — tyle właśnie potrzebujemy. Ahmed ma pełne wyposażenie dodatkowe, w tym pierwszej klasy system przeciwpodsłuchowy. Na drodze, w ruchu, gwarantuje niezwykły poziom zabezpieczenia, o wiele wyższy, niż zwykle mam chęć opłacać w Nowym Jorku. Ahmedzie, nie masz uczucia, że ktoś próbuje nas namierzyć, podsłuchać czy coś w tym rodzaju?
— Nie, proszę pana — odparł głos. — Osiem minut temu nasze tablice identyfikacyjne były infraskanowane przez śmigłowiec Sił Taktycznych. Numer śmigłowca MH-kreska-3-kreska-848, pilotowany przez kaprala Roberto…
— Wystarczy — przerwał Lucas. — Doskonale. Ale to nieważne. Widzisz? — zwrócił się do Bobby'ego. — Ahmed więcej wie o tych Taktycznych niż oni o nas.
Wytarł ręce w grubą lnianą serwetkę i z kieszeni marynarki wyjął złotą wykałaczkę.
— Lucas… — zaczął Bobby, gdy ten delikatnie sondował szczeliny między dużymi, kwadratowymi zębami. — Co by się stało, gdybym… powiedzmy… poprosił, żebyś mnie odwiózł na Times Square i tam wysadził?
— Ach… — Lucas opuścił wykałaczkę. — Najbardziej tętniący życiem obszar miasta. O co chodzi, Bobby, jesteś na głodzie?
— No nie, ale byłem ciekawy…
— Ciekawy czego? Chcesz jechać na Times Sąuare?
— Nie, to tylko pierwsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy. Byłem ciekawy, czy byś mnie wypuścił.
— Nie — stwierdził Lucas. — I może nie wchodźmy w szczegóły. Ale nie powinieneś uważać się za więźnia. Raczej gościa. Bardzo cennego gościa.
Bobby uśmiechnął się niepewnie.
— Aha. Rozumiem. Coś, co nazywają aresztem ochronnym.
— Zgadza się. — Lucas znowu uruchomił złotą wykałaczkę. — A póki jesteśmy tutaj, bezpiecznie ekranowani przez wiernego Ahmeda, pora nam porozmawiać. Brat Beauvoir opowiedział ci już co nieco o nas, jak sądzę. A co ty sądzisz, Bobby, o tym, o czym mówił?
— No więc… To naprawdę ciekawe, ale chyba nie wszystko rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Nie bardzo wiem, o co chodzi z tym voodoo…
Lucas uniósł brwi.
— Właściwie to wasza sprawa, co chcecie kupić… znaczy, w co wierzyć. Prawda? Ale najpierw Beauvoir mówi o robocie, o technice, o jakiej w życiu nie słyszałem, a potem nagle zaczyna o abrakadabrach, duchach, wężach i… i…
— I o czym?
— Koniach — dokończył Bobby przez zaciśnięte gardło.
— Bobby, czy wiesz, co to są metafory?
— Części? Jak kondensatory?
— Nie. Mniejsza więc o metafory. Kiedy Beawoir i ja mówimy o loa i ich wierzchowcach, jak nazywamy tych nielicznych, których loa zechcą dosiadać, powinieneś wiedzieć, że mówimy w dwóch językach jednocześnie. Jeden z nich już znasz. To język techniki… roboty, jak to nazwałeś. Używamy może innych słów, ale mówimy o technice. Może nazywamy Ougou Feray coś, co ty nazwałbyś łodołamaczem. Rozumiesz? Ale równocześnie, tymi samymi słowami, mówimy o innych sprawach. I tych nie rozumiesz. Nie musisz.
Odłożył wykałaczkę. Bobby zaczerpnął powietrza.
— Beauvoir powiedział, że jackie jest wierzchowcem węża. Węża zwanego Danbala. Przetłumaczysz mi to na technikę?
— Oczywiście. Wyobraź sobie Jackie jako dek, Bobby. Dek cyberprzestrzeni, bardzo ładny, z pięknymi łydkami… — Lucas uśmiechnął się, a Bobby zarumienił. — Wyobraź sobie Danbalę, którego niektórzy nazywają wężem, jako program. Powiedzmy: jako lodołamacz. Danbala wtyka się w dek Jackie. Jackie tnie lód. To wszystko.
— No dobra. — Bobby'emu zaczynało się to klarować. — A czym jest matryca? Jeśli ona jest dekiem, a Danbala programem, to czym jest cyberprzestrzeń?
— Światem — wyjaśnił Lucas.
— Stąd lepiej pójdziemy pieszo — stwierdził Lucas.
Rolls zahamował bezgłośnie i jedwabiście gładko. Lucas wstał, zapinając marynarkę.
— Ahmed zwraca uwagę — dodał.
Chwycił laskę. Drzwi brzęknęły cicho, zwalniając zamek.
Bobby wysiadł za nim, prosto w charakterystyczny zapach Ciągu, bogaty amalgamat stęchłych wyziewów metra, starożytnej sadzy i rakotwórczego aromatu świeżych plastików, a wszystko podszyte węglowodorowym posmakiem bezprawnych paliw kopalnych. Wysoko w górze, w odbitym świetle lamp łukowych, dwie trzecie różowego wieczornego nieba przesłaniała nie dokończona kopuła Fullera; jej ostra krawędź była niczym złamany, szary plaster miodu. Układanka kopuł Ciągu generowała własne, przez nikogo nie planowane mikroklimaty; były obszary kilku przecznic, gdzie z poczerniałych od sadzy geodezyjnych kopuł bez przerwy opadała mżawka kondensacji; były fragmenty wielkiej kopuły słynne z nieustannych wyładowań elektrostatycznych — tej szczególnej, miejskiej odmiany błyskawic. Dmuchał silny wiatr, ciepły i niosący tumany pyłu, mający pewnie jakiś związek ze zmianami ciśnienia w systemie metra obejmującym całą długość Ciągu.
— Pamiętaj, co ci mówiłem — odezwał się Lucas, mrużąc oczy przed pyłem. — Ten człowiek jest czymś więcej niż się wydaje. A nawet gdyby był jedynie tym, kim się wydaje, i tak winien mu jesteś szacunek. Jeśli chcesz zostać kowbojem, to za chwilę poznasz legendę tego fachu.
— Dobra… — Odskoczył, by wyminąć poszarzałą wstęgę wydruku, która próbowała owinąć mu się wokół kostek. — To ten, od którego ty i Beauvoir kupiliście…
Читать дальше