Musieli być pod dachem, wysoko, ponieważ mógłby cały Wielki Lunapark zakryć złożonymi dłońmi. Bloki Barrytown wyglądały jak szarobiałe grzyby sięgające aż po horyzont. Było już prawie ciemno i za ostatnim rzędem budynków dostrzegał różowy blask.
— Tam daleko widać Ciąg, prawda? To różowe?
— Zgadza się. Ale im bliżej się znajdziesz, tym mniej pięknie wygląda. Chciałbyś tam pojechać, Bobby? Graf Zero gotów wkroczyć do Ciągu?
— Jasne — przyznał Bobby, opierając dłonie o zapocone szkło. — Nie masz pojęcia…
Derma zużyła się już całkiem; plecy i pierś bolały jak diabli.
Kiedy nadeszła noc, Turner znów znalazł się na krawędzi.
Zdawało mu się, że już dawno tam nie był, ale kiedy zaskoczył, miał wrażenie, jakby nigdy nie odchodził. Krawędź była nadludzkim synchronicznym przepływem bodźców, jaki stymulanty naśladowały tylko w przybliżeniu. Mógł liczyć na coś takiego jedynie na pozycji, przed jakąś ważną ekstrakcją, tylko gdy sam dowodził, a i wtedy wyłącznie w ostatnich godzinach przed akcją.
Ale minęło już sporo czasu. W New Delhi sprawdzał zaledwie potencjalne trasy ucieczki dla kogoś z administracji, kto jeszcze sam nie był pewien, czy zmiana miejsca jest właśnie tym, na czym mu zależy. Gdyby wtedy Turner był na krawędzi, tamtej nocy na Chandni Chauk, może zdołałby odskoczyć przed taranem. Prawdopodobnie nie, ale na krawędzi przynajmniej by próbował.
A teraz na krawędzi zestawiał czynniki, które odgrywały rolę na pozycji, porównywał grupy drobnych problemów z pojedynczymi poważnymi. Jak dotąd tych drobnych mieli sporo, ale żadnych większych przeszkód. Lynch i Webber zaczynali skakać sobie do oczu, więc przydzielił zadania tak, żeby trzymać ich z dala od siebie. Przekonanie, że Lynch jest wtyczką Conroya, z początku instynktowne, teraz stawało się silniejsze. Na krawędzi instynkt wyostrzał się, nabierał cech magicznych. Nathan miał problemy z prymitywnymi szwedzkimi grzałkami do rąk: cokolwiek prostszego od obwodu elektronicznego sprawiało mu kłopoty. Turner polecił Lynchowi naładować je i uruchomić, a Nathan przenosił parami i zakopywał płytko co metr wzdłuż dwóch długich linii pomarańczowej taśmy.
Mikrosoft przysłany przez Conroya wypełnił mu umysł własnym uniyersum nieustannie zmieniających się czynników: prędkość powietrzna, wysokość, wychylenie, kąt podejścia, przeciążenia, kursy. Informacja stanu uzbrojenia samolotu była ciągłą, podświadomą litanią oznaczeń celów, linii spadku bomb, promieni przeszukiwania, zasięgu i sygnałów zwolnienia, stanu pocisków. Conroy dołączył do mikrosoftu prostą wiadomość: określenie czasu przybycia samolotu i potwierdzenie, że przewidziano miejsce dla dodatkowego pasażera.
Turner zastanawiał się, co teraz robi, co czuje Mitchell. Północnoamerykański kompleks Maas Biolabs został wyryty w sercu skalnej płyty wypchniętej z podłoża pustyni. Biosoftowe dossier ukazywało powierzchnię skały obramowaną oknami wieczoru. Budynek niczym mostek ogromnego statku płynął ponad wzniesionymi ramionami morza saguaros. Dla Mitchella było to więzienie i forteca, dom przez ostatnie dziewięć lat. Gdzieś w jego wnętrzu doskonalił metody hybrydowe, które od niemal stulecia wymykały się innym badaczom. Pracując z ludzkimi komórkami rakowymi i zarzuconym, niemal zapomnianym modelem syntezy DNA, stworzył nieśmiertelne komórki hybrydowe będące podstawowym narzędziem produkcyjnym nowej technologii, maleńkie fabryki biochemiczne bez końca formujące zaprojektowane molekuły, które potem, połączone, wbudowywano w nowe biochipy. Gdzieś w kompleksie Maasa Mitchell przeżywa teraz swoje ostatnie godziny w roli największej gwiazdy ich programu badawczego.
Turner spróbował sobie wyobrazić Mitchella, po przejściu do Hosaki prowadzącego całkiem inne życie. Nie było to łatwe. Czy kompleks badawczy w Arizonie tak bardzo się różnił od kompleksu na Honshu?
Podczas tego długiego dnia zdarzały się chwile, kiedy zakodowane wspomnienia Mitchella wzbierały w Turnerze i budziły dziwny lęk, który zdawał się nie mieć żadnego związku z bliską już operacją.
Wciąż go niepokoiło wrażenie intymnego kontaktu wywoływane przez biosoft; może stąd brało się uczucie lęku. Pewne fragmenty niosły ładunek emocjonalny zupełnie nieproporcjonalny do ich zawartości. Dlaczego wspomnienie ponurej sypialni studentów w Cambridge wzbudzało w Mitchellu poczucie winy i odrazy do samego siebie? Innym obrazom, które — logicznie rzecz biorąc — powinny nieść pewną dawkę uczucia, dziwnie brakowało wszelkiej afektacji: Mitchell bawiący się z córeczką na szerokim, jasnym wełnianym dywanie w wynajętym domku w Genewie; dziecko śmieje się, ciągnie go za rękę. I nic. Z punktu widzenia Turnera, życie tego człowieka zostało naznaczone pewną nieuchronnością. Był wybitnie uzdolniony, co wykryto bardzo wcześnie, miał silną motywację i talent do tej uprzejmej i bezlitosnej wewnętrznej manipulacji, niezbędnej u kogoś, kto zamierza zostać uznanym naukowcem. Jeśli komukolwiek było przeznaczone, by wspiąć się na szczyt hierarchii korporacyjnych laboratoriów, to właśnie Mitchellowi.
Sam Turner nie potrafiłby włączyć się w agresywnie plemienną strukturę świata ludzi zaibatsu, związanych na całe życie z firmami. Był wiecznym wyrzutkiem, wolnym strzelcem dryfującym po tajemnych morzach polityki międzykorporacyjnej. Żaden człowiek firmy nie podjąłby działań i decyzji, jakie musiał podejmować Turner podczas ekstrakcji. Żaden człowiek firmy nie posiadał profesjonalnej zdolności Turnera do obojętnego przeniesienia lojalności przy zmianie pracodawcy. Czy całkowitego poświęcenia, kiedy kontrakt został już zawarty. Trafił do służb ochrony przed dwudziestką, kiedy smętna stagnacja powojennej gospodarki ustępowała przed impetem nowej technologii. Radził sobie dobrze, biorąc pod uwagę niemal całkowity brak ambicji. Miał muskularną sylwetkę, która robiła wrażenie na klientach jego pracodawcy, i był inteligentny. Bardzo inteligentny. Dobrze wyglądał w garniturze. Znał się na technice.
Conroy znalazł go w Meksyku, gdzie szef Turnera podpisał kontrakt na ochronę zespołu symstymowego Sense/Netu, który nagrywał kilka trzydziestominutowych odcinków serialu o przygodach w dżungli. Kiedy przybył Conroy, Turner załatwiał już ostatnie sprawy. Ustalił zasady kontaktów Sense/Netu z lokalnym rządem, przekupił szefa policji w miasteczku, przeanalizował system bezpieczeństwa hotelu, poznał i sprawdził życiorysy miejscowych kierowców i przewodników, wprowadził do nadajników zespołu cyfrowy system rozpoznania głosu, wyznaczył zespół kryzysowy i umieścił czujniki sejsmiczne wokół pokojów ekipy.
Wieczorem zajrzał do imitującego dżunglę hotelowego baru, przedłużenia lobby, i znalazł miejsce przy pustym stoliku ze szklanym blatem. Wysoki mężczyzna z grzywą wypłowiałych włosów przeszedł przez salę, niosąc dwa drinki. Blada skóra ciasno opinała kanciaste rysy twarzy i wysokie czoło; miał na sobie wypuszczoną na dżinsy gładko wyprasowaną wojskową koszulę i skórzane sandały.
— Ty robisz ochronę tym dzieciakom od symstymu — powiedział i postawił drinka na stoliku Turnera. — Alfredo mi mówił.
Alfredo był jednym z hotelowych barmanów.
Turner zmierzył natręta wzrokiem. Mężczyzna był najwyraźniej trzeźwy i bardzo pewny siebie.
— Chyba nie byliśmy sobie przedstawieni — rzucił, nie próbując nawet sięgnąć po szklankę.
— To bez znaczenia — odparł Conroy i usiadł. — Obaj działamy w tym samym fachu.
Читать дальше