— Nie wie pan? — spytała ostro kobieta, zwracając ku niemu twarz.
— Powiedziałem, żebyście mi wytłumaczyli.
— Przeprowadzimy szybki skan w poszukiwaniu zabójczych wszczepów — powiedział mężczyzna w swetrze.
— Ładunki w rdzeniu kręgowym i temu podobne?
— Wątpię — wtrącił drugi — żebyśmy trafili na coś tak prymitywnego. Ale owszem, przeskanujemy na pełny zakres zabójczych urządzeń. Równocześnie przeprowadzimy pełne badanie krwi. Jak rozumiemy, jego obecni pracodawcy zajmują się złożonymi systemami biochemicznymi. Możliwe zatem, że z tego kierunku zagraża największe niebezpieczeństwo.
— Panuje obecnie moda, by najlepszych pracowników wyposażać w zmodyfikowane podskórne pompy insulinowe — dodał jego partner. — Organizm obiektu zostaje oszukany i zaczyna polegać na pewnych syntetycznych analogach enzymatycznych. Układ podskórny musi być doładowywany w regularnych odstępach czasu, więc izolacja od źródła… czyli pracodawcy… prowadzi do wstrząsu.
— Na to także jesteśmy przygotowani.
— Podejrzewam, że żaden z was nie jest nawet w najmniejszym stopniu przygotowany na to, co znajdziemy — rzuciła kobieta tonem zimnym jak wiatr, który dmuchał teraz od wschodu.
Turner słyszał szelest piasku na płycie zardzewiałej blachy nad nimi.
— Proszę ze mną — zwrócił się do Koreanki.
Odszedł nie patrząc. Istniała możliwość, że nie wykona polecenia. W takim przypadku straciłby twarz u dwóch pozostałych. Uznał jednak, że to właściwe posunięcie. Zatrzymał się dziesięć metrów od modułu i usłyszał jej kroki na żwirze.
— Co pani wie? — spytał, nie oglądając się za siebie.
— Może nie więcej od pana — odparła. — A może więcej.
— Więcej niż pani koledzy, jak rozumiem.
— To niezwykle utalentowani ludzie. Ale również… słudzy.
— A pani nie?
— Pan też nie, najemniku. Wynajęli mnie do tej roboty z najlepszej nielicencjonowanej kliniki w Chibie. Przygotowując się na spotkanie z tym oświeconym pacjentem, mogłam przestudiować imponujący zbiór materiałów. Czarne kliniki w Chibie to sam szczyt medycyny; nawet Hosaka nie mógł wiedzieć, że moja pozycja w czarnej medycynie pozwoli odgadnąć, co nosi w głowie wasz uciekinier. Ulica próbuje na swój sposób wykorzystać rozmaite elementy, panie Turner. Do tej pory już kilkakrotnie wynajmowano mnie do usunięcia tych nowych implantów. Na rynek trafiła pewna ilość zaawansowanych obwodów Maasa. Próby ich wszczepiania to kolejny krok. Podejrzewam, że Maas umyślnie dopuszcza do przecieków.
— W takim razie proszę mi o tym opowiedzieć.
— To chyba niemożliwe — westchnęła z rezygnacją. — Powiedziałam, że zetknęłam się z nimi. Nie powiedziałam, że rozumiem, jak działają. — Czubkami palców musnęła nagle skórę przy jego gnieździe czaszkowym. — To, w porównaniu do implantów na biochipach, jest jak drewniana laska przy mioelektrycznej protezie.
— Ale czy w tym przypadku może to stanowić zagrożenie?
— Och, nie… — Cofnęła rękę. — Nie dla niego. Usłyszał, jak wolno oddala się w stronę modułu.
Conroy przysłał gońca z programem, który miał pozwolić Turnerowi na pilotowanie myśliwca, przewożącego Mitchella do kompleksu Hosaki w Mexico City. Gońcem okazał się spalony słońcem mężczyzna o dzikim spojrzeniu, z mięśniami jak postronki. Lynch nazywał go Harrym. Przyjechał od strony Tucson na odrapanym rowerze z łysymi terenowymi oponami i kierownicą owiniętą pożółkłym rzemieniem. Lynch przeprowadził go przez parking. Harry śpiewał coś pod nosem — dziwny odgłos w wymuszonej ciszy na placówce. Piosenka, jeśli to właściwe określenie, brzmiała jakby ktoś losowo jeździł tam i z powrotem po skali popsutego radia, ściągając krzyki gospels i urywki dwudziestu lat światowego popu. Harry niósł swój rower przerzucony przez opalone, chude ramię.
— Harry przywiózł coś dla ciebie z Tucson — oznajmił Lynch.
— Znacie się? — Turner spojrzał na niego badawczo. — Może macie wspólnego przyjaciela?
— Co chcesz przez to powiedzieć? Turner nie odwracał wzroku.
— Wiesz, jak ma na imię.
— Powiedział mi, jak ma na to pieprzone imię, Turner.
— Na imię mi Harry — oświadczył opalony.
Rzucił rower na kępę krzaków. Uśmiechnął się obojętnie, odsłaniając nierówne, popsute zęby. Nagą pierś pokrywał mu pot i kurz, z szyi zwisały pętle stalowego łańcucha, rzemienie, kawałki zwierzęcego futra i rogów, mosiężne łuski, miedziane monety wytarte do gładkości od długiego używania, oraz mała sakiewka z miękkiej brązowej skóry.
Turner przyjrzał się kolekcji dziwnych przedmiotów wiszących na chudej piersi. Wyciągnął rękę i dotknął zgiętego kawałka chrząstki zawieszonej na splecionym sznurku.
— Harry, co to jest, do diabła?
— To fiut szopa — wyjaśnił Harry. — Szopy mają w fiucie kość i staw. Mało kto o tym wie.
— Spotkałeś już kiedyś mojego przyjaciela Lyncha, Harry? Harry zamrugał.
— Znał hasła — wtrącił Lynch. — Istnieje hierarchia ważności. Znał te z najwyższego poziomu. Powiedział, jak ma na imię. Jestem tu jeszcze potrzebny, czy mogę wracać do roboty?
— Idź — rzucił Turner.
Kiedy Lynch oddalił się poza zasięg głosu, Harry zaczął rozwiązywać rzemień przy skórzanej sakiewce.
— Nie powinieneś być dla chłopaka taki surowy — powiedział. — Naprawdę jest dobry. Wcale go nie widziałem, dopóki nie przystawił mi do szyi tego strzałkowca.
Otworzył sakiewkę i delikatnie sięgnął palcami do wnętrza.
— Powtórz Conroyowi, że go wykryłem.
— Przepraszam… — Harry wyciągnął złożoną żółtą kartkę papieru. — Kogo wykryłeś? — Wręczył ją Turnerowi. Coś było wewnątrz.
— Lyncha. Jest wtyką Conroya na pozycji. Powtórz mu.
Rozłożył papier i znalazł gruby wojskowy mikrosoft. Była też notka, niebieskimi drukowanymi literami: ZŁAM KARK, CZUBKU. ZOBACZYMY SIĘ W MIEŚCIE.
— Naprawdę mam mu to powiedzieć?
— Tak.
— Ty tu jesteś szefem.
— I lepiej, żebyś o tym pamiętał. — Turner zgniótł papier i wsunął Harry'emu pod lewą pachę.
Harry uśmiechnął się słodko i niebiańsko. Inteligencja, która zbudziła się w nim na chwilę, opadła znowu niczym jakieś wodne stworzenie, bez wysiłku tonące w gładkim morzu zakłócanej tylko słońcem apatii. Ręka — jakby pozbawiona stawów — z roztargnieniem podrapała tygodniowy zarost.
— Już — mruknął Turner.
Harry odwrócił się, z plątaniny gałęzi wyrwał rower, stęknąwszy zarzucił go sobie na ramię i ruszył z powrotem przez zrujnowany parking. Za luźne wystrzępione szorty w kolorze khaki łopotały na wietrze, a kolekcja naszyjników podzwaniała cicho.
Sutcliffe gwizdnął. Stał na wzniesieniu o dwadzieścia metrów dalej i trzymał w ręku rolkę pomarańczowej taśmy mierniczej. Pora wyznaczyć pas lądowiska dla Mitchella. Muszą pracować szybko, zanim słońce wzniesie się wyżej. I tak będzie gorąco.
— Czyli — powiedziała Webber — przyleci do nas. Splunęła brunatną śliną na pożółkły kaktus. Policzek miała wypchany kopenhaskim tytoniem.
— Trafiłaś — potwierdził Turner.
Siedział obok na brązowym bloku piaskowca. Przyglądali się, jak Lynch i Nathan oczyszczają pas, który wcześniej on i Sutcliffe zaznaczyli pomarańczową taśmą — prostokąt szerokości czterech i długości dwudziestu metrów. Lynch przeniósł do taśmy kawałek zardzewiałej szyny i przerzucił ją na zewnątrz. Coś uciekło z szelestem, gdy szyna zadzwoniła o beton.
Читать дальше