— Bobby poczuł ssanie w żołądku — a obok nierówne stosy programów, brudne kieliszki z niedopałkami papierosów utopionymi w resztkach wina, różowa plastikowa taca z równymi rzędami wyschniętych kanapek, otwarte i zamknięte puszki piwa, antyczny wojskowy nóż Gerbera bez pochwy, leżący na płaskim bloku gładkiego marmuru, co najmniej trzy pistolety i dwadzieścia parę tajemniczych elementów wyposażenia konsoli — kowbojski ekwipunek, na widok którego w normalnych warunkach Bobby zacząłby się ślinić.
Teraz ślina napływała mu do ust na myśl o kawałku zimnej pizzy z krylem. Ale głód był drobiazgiem wobec nieoczekiwanego uczucia poniżenia, kiedy przekonał się, że Dwadziennie wcale się nim nie przejmuje. To nie znaczy, że Bobby uważał handlarza za przyjaciela, jednak wierzył głęboko, że Dwadziennie widzi w nim kogoś szczególnego, utalentowanego, aktywnego, kto ma szansę wydostać się z Barrytown. Jednak spojrzenie przekrwionych oczu świadczyło wyraźnie, że nie jest nikim specjalnym, i jeszcze wilsonem na dodatek…
— Posłuchaj, chłopie… — powiedział ktoś.
Nie był to Dwadziennie, więc Bobby podniósł głowę. Dwóch mężczyzn siedziało obok handlarza na ciężkiej skórzanej sofie. Obaj czarni. Ten, który się odezwał, nosił jakąś szarą szatę i staromodne okulary w plastikowych oprawach. Oprawki były kwadratowe, duże i wyglądały, jakby brakowało w nich szkieł. Drugi miał ramiona dwa razy szersze od handlarza i był ubrany w prosty dwuczęściowy czarny garnitur, jaki widuje się w kinie u japońskich biznesmenów. Nieskazitelnie białe mankiety spinały dwa jasne prostokąty złotych mikroobwodów.
— Szkoda, że nie możemy ci dać czasu na powrót do zdrowia — rzekł pierwszy. — Ale mamy tu ciężki problem. — Przerwał, zdjął okulary i rozmasował grzbiet nosa. — Potrzebujemy twojej pomocy.
— Niech to diabli… — mruknął Dwadziennie.
Pochylił się, z paczki na stole wyjął chińskiego papierosa, odpalił od metalowej czaszki wielkości dużej cytryny i sięgnął po kieliszek wina. Mężczyzna w okularach wysunął smukły brązowy palec i dotknął jego przegubu. Dwadziennie puścił kieliszek i wyprostował się ze sztucznie obojętną twarzą. Mężczyzna uśmiechnął się do Bobby'ego.
— Graf Zero — rzekł. — Podobno takie masz pseudo.
— Zgadza się — wykrztusił Bobby. Zabrzmiało to jak krakanie.
— Musisz nam opowiedzieć o Dziewicy, Graf. Bobby zamrugał zdziwiony.
— Vyèj Mirak… — Okulary wróciły na miejsce. — Pani Nasza, Dziewica Cudów. My znamy ją… — zrobił znak lewą ręką — jako Ezili Freda.
Bobby uświadomił sobie, że ma otwarte usta. Zamknął je. Trzy pary oczu na trzech ciemnych twarzach wpatrywały się w niego wyczekująco. Jackie i Rhea zniknęły, choć nie zauważył, kiedy wyszły. Ogarnęło go uczucie zbliżone do paniki. Gorączkowo rozglądał się po rosnącym dookoła dziwnym lesie karłowatych drzew. Rurki bioświatła sterczały pod wszystkimi możliwymi kątami i we wszystkie strony, niczym różowofioletowe bierki zawieszone w zielonej przestrzeni liści. Żadnych ścian. W ogóle nie widział ścian. Sofa i zawalony blat stały na czymś w rodzaju polany o podłożu z nagiego betonu.
— Wiemy, że przyszła do ciebie — oświadczył potężny mężczyzna, spokojnie zakładając nogę na nogę. Poprawił idealny kant na nogawce, a na Bobby'ego mrugnęła złota spinka do mankietu. — Wiemy o tym, rozumiesz?
— Dwadziennie mówił mi, że to było twoje pierwsze wejście — dodał drugi z obcych. — To prawda?
Bobby przytaknął.
— Jesteś więc wybrańcem Legby. — Mężczyzna znowu zdjął puste oprawki. — Skoro spotkałeś Vyèj Mirak.
Uśmiechnął się.
Bobby znowu otworzył usta.
— Legba — wyjaśnił mężczyzna. — Pan dróg i ścieżek. Loa komunikacji…
Dwadziennie zgasił papierosa na poplamionym drewnie. Bobby zauważył, że drżą mu palce.
Umówili się w piwiarni na piątym podpoziomie kompleksu Dworu Napoleona, pod szklaną piramidą Luwru. Było to miejsce, które znali oboje, chociaż nie miało dla nich żadnego szczególnego znaczenia. To Alain je zaproponował i podejrzewała, że wybrał bardzo starannie. Było gruntem emocjonalnie neutralnym; znajomym otoczeniem, wolnym jednak od ciężaru wspomnień. Wystrój pochodził z przełomu wieku: granitowe blaty, czarne belki od podłogi po sufit, lustro na całą ścianę i meble w stylu włoskich restauracji: z ciemnego kutego żelaza; mogły pochodzić z dowolnej dekady zeszłego stulecia. Na stołach leżały serwety z szarego lnu w wąskie czarne paski. Ten sam deseń występował na okładkach menu, na firmowych zapałkach i na fartuchach kelnerów.
Miała na sobie skórzany płaszcz kupiony w Brukseli, czerwoną płócienną bluzkę i nowe czarne dżinsy. Andrea najpierw udawała, że nie widzi, jak starannie ubiera się na to spotkanie, po czym pożyczyła jej prosty pojedynczy sznur pereł, który idealnie pasował do bluzki.
Przyszedł wcześniej. Zobaczyła go, jak tylko weszła. Już teraz stolik zastawiony był jego rzeczami. Założył swój ulubiony szal, który rok temu razem kupili na pchlim targu. Jak zawsze sprawiał wrażenie niedbałego i całkowicie swobodnego. Wytarty skórzany neseser wypluł zawartość na niewielki kwadrat gładkiego granitu: kołonotatniki, nie czytany egzemplarz kontrowersyjnej powieści miesiąca, gauloise'y bez filtra, pudełko drewnianych zapałek i terminarz w skórzanych okładkach, który kupiła mu u Browna.
— Bałem się, że nie przyjdziesz — powitał ją z uśmiechem.
— Skąd ci to przyszło do głowy? — spytała.
Przypadkowa odpowiedź. Żałosna, pomyślała. Maskująca grozę, jaką odczuwała w tej chwili… jaką w końcu pozwoliła sobie odczuwać: lęk przed utratą części siebie, woli i kierunku, lęk przed miłością, która jeszcze nie wygasła. Przysunęła sobie krzesło i usiadła. Zjawił się młody kelner, hiszpański chłopak w pasiastym fartuchu. Poprosiła o wodę Vichy.
— Nic więcej? — zdziwił się Alain. Kelner czekał.
— Nie, dziękuję.
— Od tygodni usiłuję cię złapać — powiedział Alain.
Wiedziała, że kłamie. A jednak, jak tyle razy przedtem, zastanawiała się, czy jest w pełni świadom swojego kłamstwa. Andrea twierdziła, że ludzie tacy jak Alain kłamią bezustannie i namiętnie, aż wreszcie zatracają wyczucie różnicy. Są swego rodzaju artystami, mówiła, próbującymi zmienić strukturę rzeczywistości. A Nowe Jeruzalem to piękne miejsce, wolne od debetów w banku, natrętnych gospodarzy i konieczności znalezienia kogoś, kto wieczorem zapłaci rachunek.
— Nie zauważyłam, żebyś usiłował mnie łapać, kiedy Gnass zjawił się z policją — rzekła z nadzieją, że przynajmniej się skrzywi. Jednak chłopięca twarz jak zawsze pozostała spokojna pod grzywą kasztanowych włosów, które odruchowo przeczesał palcami.
— Przykro mi — oświadczył i zdusił niedopałek gauloise'a.
Nauczyła się kojarzyć z nim aromat ciemnego francuskiego tytoniu i teraz cały Paryż wydawał się pełen jego zapachu, jego ducha, jego tropów.
— Byłem przekonany, że nigdy nie wykryje, hm… natury dzieła. Musisz zrozumieć: kiedy uświadomiłem sobie w pełni, jak bardzo potrzebujemy pieniędzy, wiedziałem, że muszę coś zrobić. Ty jesteś zbyt wielką idealistką. Galeria i tak by nie przetrwała. Gdyby u Gnassa wszystko poszło zgodnie z planem, siedzielibyśmy tam teraz, a ty byłabyś szczęśliwa. Szczęśliwa — powtórzył i wyjął z paczki kolejnego papierosa.
Potrafiła tylko patrzeć na niego, czując jakby zdumienie i mdlące obrzydzenie dla swego pragnienia, by mu uwierzyć.
Читать дальше