— Odpieprz się od niej, co? — odezwał się Tick.
Kumiko obejrzała się. Stał za nią, twarz miał bladą i wykrzywioną, zlaną potem, tłuste włosy lepiły się do czoła.
— Jestem jej matką.
— To nie twoja mama, rozumiesz? — Tick drżał cały; zdeformowane ciało dygotało, jakby zmagało się ze straszliwą wichurą. — Nie… twoja… mama…
Ciemne półksiężyce pojawiły się pod pachami szarej marynarki. Drobne pięści wibrowały, gdy usiłował zrobić kolejny krok.
— Jesteś chory — stwierdziła współczująco matka Kumiko. — Musisz się położyć.
Tick osunął się na kolana, przygniatany niewidocznym ciężarem.
— Przestań! — krzyknęła Kumiko.
Coś przycisnęło twarz Ticka do pastelowego betonu ścieżki.
— Przestań!
Jego lewa ręka wyprostowała się i wysunęła na bok, po czym wolno zaczęła się przekręcać, z pobielałą dłonią wciąż zaciśniętą w pięść. Kumiko usłyszała, jak coś pękło — kość albo ścięgno… Tick wrzasnął.
Matka zaśmiała się.
Kumiko uderzyła ją w twar? i rękę przeszył jej ostry, rzeczywisty ból.
Twarz matki zamigotała, stała się innym obliczem, twarzą gaijin z szerokimi wargami i ostrym, wąskim nosem.
Tick jęknął.
— No, no… — Kumiko usłyszała głos Colina. — To naprawdę interesujące.
Odwróciła się do niego. Siedział na jednym z koni z obrazu polowania, stylizowanym wizerunku dawno wymarłego zwierzęcia. Z gracją wyginało szyję, zbliżając się do nich truchtem.
— Przepraszam, ale nie od razu udało mi się was odszukać. To cudownie złożona struktura. Coś w rodzaju kieszonkowego wszechświata. A raczej po trochu wszystkiego.
Koń zatrzymał się przed nią.
— Zabawko — odezwał się twór z twarzą matki Kumiko. — Czy ośmielasz się do mnie odzywać?
— W samej rzeczy, ośmielam się. Jesteś lady 3Jane Tessier-Ashpool, czy raczej byłaś lady 3Jane Tessier-Ashpool, niedawno zmarłą, dawniej z Villi Straylight. Tę całkiem udaną reprezentację tokijskiego parku wygenerowałaś dopiero przed chwilą na podstawie wspomnień Kumiko. Prawda?
— Giń!
Wyprostowała bladą rękę, wyrzucając złożoną z neonu formę.
— Nie — odparł Colin i żuraw rozpadł się. Wirujące odpryski przeniknęły przez niego: widmowe odłamki odlatujące w pustkę. — Nic z tego. Przykro mi. Przypomniałem sobie, czym jestem. Odnalazłem te elementy, które ukryli w miejscu po Szekspirze, Thackerayu i Blake'u. Zostałem zmodyfikowany, by radzić sobie w sytuacjach bardziej drastycznych niż te, które wyobrazili sobie moi pierwsi konstruktorzy. Jestem taktykiem.
— Jesteś niczym.
Tick u jej stóp poruszył się niepewnie.
— Obawiam się, że się mylisz. Widzisz, 3Jane, tutaj, w tym twoim… kaprysie, jestem równie rzeczywisty jak ty. Rozumiesz, Kumiko — dodał, zeskakując z siodła — tajemnicza makroforma Ticka to w istocie bardzo kosztowny stos tworzonych na zamówienie biochipów. Rodzaj zabawkowego universum. Obejrzałem to od końca do końca i z pewnością wiele jest tu do zobaczenia i wiele się można nauczyć. Ta… osoba, jeśli za taką zechcemy ją uznać, stworzyła to w politowania godnej próbie… nie, nie zyskania nieśmiertelności, ale po prostu postawienia na swoim. Zrealizowania ciasnych, obsesyjnych i wyjątkowo dziecinnych zachcianek. Kto by pomyślał, że obiektem najgłębszego, najbardziej dolegliwego uczucia zazdrości lady 3Jane okaże się Angela Mitchell?
— Giń! Zginiesz! Zabijam cię! Teraz!
— Próbuj dalej — uśmiechnął się Colin. — Widzisz, Kumiko, 3Jane znała pewien sekret dotyczący Mitchell, dotyczący szczególnego związku Mitchell z matrycą. W pewnej chwili Mitchell posiadała potencjał, by stać się… hm… osią pewnych zjawisk. Nie warto teraz wchodzić w szczegóły. 3Jane była zazdrosna…
Postać matki Kumiko zafalowała jak dym i zniknęła.
— Ojej… Obawiam się, że ją zmęczyłem. Toczyliśmy rodzaj zażartej bitwy na innym poziomie programu sterującego. Chwilowy pat, ale jestem pewien, że nie ustąpi…
Tick wstał i ostrożnie masował sobie ramię.
— Chryste — westchnął. — Byłem pewien, że wyrwała mi rękę ze stawu.
— Wyrwała — potwierdził Colin. — Ale była tak rozzłoszczona, że zapomniała zapisać tę konfigurację.
Kumiko podeszła do konia. Wcale nie wyglądał jak prawdziwy koń. Dotknęła jego boku: chłodny i suchy jak stary papier.
— Co teraz zrobimy?
— Wyniesiemy się stąd. Chodźcie oboje. Wsiadajcie. Kumiko z przodu, Tick z tyłu.
Tick spojrzał na konia.
— Na to?
W Ueno Park nie spotkali już nikogo w drodze ku ścianie zielem, która z wolna definiowała się jako bardzo niejapoński las.
— Przecież powinniśmy być w Tokio — zaprotestowała Kumiko, kiedy wjechali między drzewa.
— Wszystko tutaj jest tylko naszkicowane — odparł Colin. — Chociaż przypuszczam, że gdyby trochę poszukać, znaleźlibyśmy coś podobnego do Tokio. Ale znam punkt wyjścia…
A potem zaczął jej opowiadać o 3Jane, o Sally i o Angeli Mitchell. I wszystko było zupełnie niezwykłe.
Drzewa były ogromne, a po drugiej stronie lasu wynurzyli się na pole porośnięte wysoką trawą i kwiatami.
— Spójrzcie — powiedziała Kumiko, zauważywszy przez gałęzie wysoki szary budynek.
— Widzę — odrzekł Colin. — Oryginał stoi niedaleko Paryża. Ale jesteśmy już prawie na miejscu. To znaczy w punkcie wyjścia…
— Colin! Widziałeś? Kobieta. O tam…
— Tak — potwierdził, nie odwracając nawet głowy. — Angela Mitchell.
— Naprawdę? Jest tutaj?
— Nie — odparł. — Jeszcze nie.
Wtedy Kumiko dostrzegła szybowce, piękne ważki drżące na wietrze.
— No i jest — oznajmił Colin. — Tick zabierze cię z powrotem jednym z tych…
— Niech mnie diabli! — zaprotestował z tyłu Tick.
— Całkiem łatwe. Jakbyś używał deku. W tym przypadku na jedno wychodzi…
Zza okna, z Margate Road, dobiegł czyjś śmiech, głośne pijackie krzyki i brzęk rozbitej o ścianę butelki.
Kumiko siedziała nieruchomo w fotelu, mocno zaciskając powieki. Pamiętała wzlot szybowca w niebo i… i coś jeszcze.
Zadzwonił telefon.
Otworzyła oczy.
Zeskoczyła z fotela, biegiem minęła Ticka i między stosami sprzętu zaczęła szukać aparatu. Znalazła wreszcie i…
— Cześć, koleś — odezwała się Sally gdzieś daleko, wśród powodzi szumów. — Co się dzieje, do diabła? Tick? Żyjesz tam, chłopie?
— Sally! Sally, gdzie jesteś?
— W New Jersey. Hej. Mała? Co się stało, dziecinko?
— Nie widzę cię, Sally! Ekran jest ciemny.
— Dzwonię z budki. Z New Jersey. Co jest?
— Tyle ci mam do powiedzenia…
— Strzelaj — powiedziała Sally. — To mój żeton.
Z okna w dachu w kącie pokoju Gentry'ego przyglądali się płonącemu poduszkowcowi. Słyszeli ten sam wzmocniony głos.
— Myślicie, że to śmieszne, co? Hahahahahaha, my też! Uważamy, ze wy tam jesteście istną skarbnicą pieprzonych dowcipów! Wiec teraz urządzimy sobie imprezę.
Nie widział nikogo, tylko płomienie.
— Lepiej stąd wiejmy — powiedziała stojąca tuż przy nim Cherry.
— Weź wodę i trochę jedzenia. Jeśli masz. — Oczy miała zaczerwienione, twarz mokrą od łez, ale mówiła spokojnie. Zbyt spokojnie, pomyślał Ślizg. — No chodź, Ślizg! Na co jeszcze czekasz?
Obejrzał się na Gentry'ego, zgarbionego na krześle przed stołem holo. Siedział z głową opartą na rękach, wpatrzony w białą kolumnę wyrastającą ze znajomej tęczowej plątaniny cyberprzestrzeni Ciągu. Odkąd wrócili na poddasze, w ogóle się nie poruszył, nie powiedział ani słowa. Obcas lewego buta Ślizga zostawiał na podłodze niewyraźne ciemne ślady — krew Ptaszka. Wdepnął w nią po drodze.
Читать дальше