Ptaszek zauważył go pierwszy. Miał dobre oczy i dziesięciokrotny monokular, wiszący na piersi wśród kości rozmaitych zwierząt i starożytnych mosiężnych naboi. Ślizg podniósł głowę znad hydraulicznego przegubu i zobaczył, jak Ptaszek prostuje się na swoje pełne dwa metry wzrostu, by wymierzyć monokular przez kratownicę ram bez szyb, tworzącą większą część południowej ściany Fabryki. Ptaszek był chudy jak szkielet, a lakierowane skrzydła brązowych włosów, które zyskały mu to przezwisko, sterczały wyraźnie na tle bladego nieba. Tył głowy i boki golił gładko powyżej uszu. Ze skrzydłami i aerodynamicznym kaczym kuprem wyglądał, jakby nosił na czaszce bezgłową mewę.
— O żeż… — powiedział Ptaszek. — Niech mnie popieprzy…
— Co?
Ptaszka trudno było zmusić do koncentracji, a robota wymagała dwóch par rąk.
— To ten czarnuch.
Ślizg wstał i wytarł ręce o nogawki dżinsów. Ptaszek wydłubał z gniazda za uchem zielony mikrosoft Mech-5, natychmiast zapominając ośmiopunktową procedurę serwokalibracji, koniecznej do odczepienia piły Sędziego.
— Kto za kierownicą?
Afrika nigdy sam nie prowadził, jeśli naprawdę nie musiał.
— Nie mogę poznać.
Monokular Ptaszka z brzękiem opadł z powrotem w kurtynę kości i mosiądzu.
Ślizg stanął obok niego i przez okno obserwowali ruch dodge'a. Od czasu do czasu Kid Afrika poprawiał matowoczarne malowanie poduszkowca ostrożnymi aplikacjami farby w aerozolu; żałobny efekt podkreślał rząd chromowanych czaszek przyspawanych do masywnego przedniego zderzaka. Kiedyś w oczodołach tych czaszek płonęły czerwone choinkowe lampki… Może Kidowi przestało zależeć na własnym wizerunku.
Kiedy poduszkowiec skręcił przed Fabryką, Ślizg usłyszał, że Ptaszek odchodzi w mrok. Ciężkie buty zgrzytały o kurz i cienkie błyszczące spirale metalowych opiłków.
Obok zakurzonej klingi wybitej szyby Ślizg patrzył, jak pojazd opada na fartuchu przed Fabryką, zgrzytając i strzelając strugami pary.
Coś zagrzechotało w mroku; wiedział, że za regałem używanych części Ptaszek montuje domowej roboty tłumik na chińskiej strzelbie, której używali na króliki.
— Ptaszek! — Rzucił klucz na brezentową płachtę. — Wiem, że jesteś ignorantem, robolem, jerseyskim dupkiem, ale na miłość boską, czy musisz mi stale o tym przypominać?
— Nie lubię tego czarnucha — oświadczył Ptaszek zza regału.
— Jasne. A jakby ten czarnuch miał ochotę cię zauważyć, też by cię nie lubił. A jakby wiedział, że siedzisz tam ze spluwą, to by ci ją wcisnął do gardła. W poprzek.
Ptaszek nie odpowiedział. Wychował się w białym miasteczku w Jersey, gdzie nikt niczego nie wiedział i nie cierpiał takich, co wiedzą.
— Sam bym mu pomógł — dodał jeszcze Ślizg, zaciągnął zamek starej brązowej kurtki i wyszedł na spotkanie poduszkowca.
Zakurzona szyba po strome kierowcy zsunęła się z sykiem, odsłaniając bladą twarz przesłoniętą wielkimi goglami z bursztynową szybą. Buty Ślizga zgrzytały na starych puszkach, przerdzewiałych i cienkich jak zeschłe liście. Kierowca ściągnął gogle i spojrzał na niego z ukosa: dziewczyna. Teraz gogle wisiały jej na szyi, zasłaniając brodę i usta. Kid siedzi po drugiej stronie… Tym lepiej, gdyby jednak, co mało prawdopodobne. Ptaszek zaczął strzelać.
— Przejdź tam — poleciła dziewczyna.
Ślizg okrążył poduszkowiec; wyminął chromowane czaszki. Okno Kida Afriki zjechało w dół z takim samym wyraźnym odgłosem.
— Ślizg Henry — mruknął Kid. Jego oddech kłębił się bielą, kiedy zderzał się z powietrzem Samotni. — Cześć.
Ślizg spojrzał na wąską brązową twarz. Kid Afrika miał duże, skośne jak u kota, orzechowe oczy, cieniutki wąsik i cerę lśniącą niczym polerowana skóra.
— Cześć, Kid. — Z wnętrza pojazdu dochodził zapach jakiegoś kadzidła. — Jak leci?
— No wiesz… — Kid zmrużył oczy. — Pamiętasz, kiedyś mówiłeś, że gdybym potrzebował pomocy…
— Zgadza się. — Ślizg poczuł ukłucie lęku. Kid Afrika ocalił mu kiedyś tyłek: przekonał jakichś wściekłych braci, żeby nie wyrzucali go przez balkon z czterdziestego trzeciego piętra wypalonego wieżowca. — Ktoś chce cię wypchnąć z wysokiego budynku?
— Ślizg — rzekł Kid. — Chciałbym cię komuś przedstawić.
— Wtedy będziemy kwita?
— Ślizg, ta piękna dziewczyna obok to panna Cherry Chesterfieid z Cleveland w Ohio. — Ślizg schylił się i popatrzył na kierowcę: blond włosy, farba wokół oczu. — Cherry, to mój bliski i dobry przyjaciel, pan Ślizg Henry. Kiedy był jeszcze młody i zły, hulał z Deacon Blues. Teraz jest stary i zły, więc zagrzebał się tutaj i uprawia swoją sztukę. Rozumiesz, to człowiek utalentowany.
— To on buduje roboty — odparła dziewczyna, żując gumę. — Mówiłeś.
— Ten sam. — Kid otworzył drzwiczki. — Zaczekaj tu na nas, skarbie.
Kid wysiadł, okryty futrem z norek, sięgającym aż po czubki nieskazitelnych butów. Ślizg dostrzegł coś z tyłu poduszkowca: szpitalny błysk bandaży i kroplówek…
— Słuchaj, Kid — powiedział. — Co ty tam trzymasz? Upierścieniona dłoń Kida uniosła się lekko i skinęła, by się odsunął. Drzwi poduszkowca zatrzasnęły się, a Cherry Chesterfieid wcisnęła klawisz zamykający okna.
— O tym właśnie musimy porozmawiać.
— Nie wydaje mi się, żebym prosił o coś wielkiego — stwierdził Kid Afrika, otulony futrem i wsparty o nagi metalowy blat. — Cherry ma papiery technika medycznego i wie, że jej zapłacę. Ładna dziewczyna, Ślizg. Mrugnął porozumiewawczo.
— Kid…
Kid Afrika miał w poduszkowcu gościa, który był jak martwy: śpiączka czy coś takiego… Leżał podłączony do pomp, worków i rurek, a także do czegoś w rodzaju zestawu symstymowego; wszystko to przykręcone do starych duralowych noszy z karetki, razem z bateriami i całą resztą.
— Co to jest? — zapytała Cherry.
Przyszła tu za nimi, kiedy Kid wrócił ze Ślizgiem, żeby mu pokazać tego gościa z tyłu. A teraz przyglądała się z powątpiewaniem wysokiej postaci Sędziego, a w każdym razie jego większej części; ramię z piłą tarczową leżało tam, gdzie je zostawili, na podłodze, na poplamionej płachcie brezentu. Jeśli ona ma papiery technika medycznego , pomyślał Ślizg, to ten technik jeszcze pewnie nie zauważył, że je zgubił . Cherry włożyła na siebie przynajmniej cztery skórzane kurtki, wszystkie o parę numerów za duże.
— To sztuka Ślizga. Przecież ci mówiłem.
— Ten facet umiera. Śmierdzi jak siki.
— Cewnik się obluzował — wyjaśniła Cherry. — A co ten stwór właściwie ma robić?
— Nie możemy go tu trzymać, Kid. On tu zdechnie. Chcesz go zabić, to wrzuć go do jakiejś dziury na Samotni.
— Ten człowiek nie umrze — zapewnił Kid Afdka. — Nie jest ranny, nie choruje…
— No to co mu dolega, do diabła?
— Ma odlot, dziecinko. Jest w trasie. Potrzebuje ciszy i spokoju. Ślizg spojrzał na Kida, na Sędziego i znowu na Kida. Chciałby się już zająć tym ramieniem. Kid powiedział, że Ślizg miałby pilnować tego faceta przez dwa tygodnie, może trzy. Zostawiłby Cherry, żeby się nim opiekowała.
— Nie kapuję. Ten gość to twój kumpel?
Kid Afrika wzruszył ramionami pod futrem.
— No to czemu nie wstawisz go u siebie?
— Nie dość spokojnie. Nie ma ciszy.
— Kid — rzekł Ślizg. — Jestem ci coś winien, ale nic tak dziwacznego. Muszę się brać do roboty… A zresztą to wariactwo. I jest jeszcze Gentry. Teraz wyjechał do Bostonu, ale wróci jutro wieczorem i wcale mu się to nie spodoba. Wiesz, ludzie go trochę denerwują… A to właściwie jego lokal, rozumiesz…
Читать дальше