Zakaszlał suchym dymem, wyrywającym się z gardła i ostatkiem sił wyrwał się do góry. Skała, pionowa i niemal gładka, obojętnie patrzyła na jego wysiłki ciemnymi, okrągłymi dziurami — ni to gniazdami, ni to norami.
Morze odsunęło się niżej i przybój, rozbijający się o podnóża skały, zdawał się otoczką serwetki — tą, którą ze śmiechem wydziergała Juta.
Juta… Przeciął gęste powietrze, w którym grzęzły omdlewające skrzydła. Ale szczyt skały był niedosiężnie daleko i, poddawszy się, Arman ześliznął się w dół.
Kiedy do chciwych fal niewiele już zostało, w skale — spostrzegł to kątem oka — nagle otworzyła się pieczara. Arman odwrócił głowę — z ciemnej głębi patrzono na niego, czuł to spojrzenie każdą łuską.
— Młody smoku… — Ni to powiedział, ni to westchnął głuchy głos z kamiennej masy. — Szukasz śmierci, młody smoku…
Absolutnie nie, chciał powiedzieć Arman, ale smocza paszcza nie umiała mówić. Na skraju pieczary wystawał ze skały odłamek kamienia — i Arman ze wszystkich sił podciągnął się do niego pazurami.
— Wszyscy wy… Jesteście podobni — rzekł Ten, który patrzy ze skały.
Armanowi udało się uczepić pazurami — i w tej sekundzie, przeobrażając się w człowieka, szarpnięciem zarzucił ciężkie, zesztywniałe ciało do pieczary. Cokolwiek mówić, był to jednak stały grunt — miejsce, gdzie można było żyć, nie machając skrzydłami.
— Szukasz śmierci, młody smoku — pewnie powtórzył Ten, który patrzy, chociaż jego nieproszony gość był już w ludzkiej postaci.
— Już dawno nie jestem młody — schrypniętym głosem odezwał się Arman. — I nie śmierci szukam, a ojczyzny Prajaszczura, mojego przodka.
— Tego chłopca — głos stał się cieplejszy — tego śmiesznego skrzydlatego chłopięcia… Zawsze zapominam, że minęło już wiele czasu, odkąd on nauczył się latać…
— Prajaszczur?!
— Tak, tak… Rósł na moich oczach, zawsze byłem przeciwny jego szaleńczej idei — polecieć za morze… Ale ojczyzna jego nie tutaj.
Arman nieruchomo leżał na ostrych kamieniach. Słowa Tego, który patrzy wywołały w nim strach; spojrzenie, źródło którego było gdzieś w ciemnej głębinie, dławiło, skuwało niczym pęta. Arman ani razu nie zdecydował się popatrzeć w tym kierunku, ale wbijając wzrok w podłoże, czuł je — badawcze, nieustanne.
— Ojczyzna jego nie tutaj — kontynuował Ten, który patrzy — on jest podrzutkiem… Kto wie, skąd go podrzucono — możliwe, że z gwiazd…
— Prajaszczur nie może być podrzutkiem — głucho powiedział Arman.
— Możliwe, możliwe — lekko zgodził się głos. — Chociaż, kto poręczy, że wszystkich nas nie podrzucono na ten dziwny świat?
— Kim jesteś? — Zapytał Arman tak samo głucho.
— Czy można odpowiedzieć na to pytanie? — Zdziwił się Ten, który patrzy. — A kim ty jesteś?
— Moje imię Arm-Ann.
— Czy to o imię chodzi? Co mówi o tobie twoje imię?
— Jestem dwieście pierwszym potomkiem wielkiego rodu.
— Arman wstrzymał oddech, spojrzenie z ciemnej pustki było coraz trudniejsze do zniesienia.
Zdawało się, że głos się uśmiechnął:
— Ten chłopiec napłodził mnóstwo potomków… Jesteś do niego podobny, młody smok.
— Możliwe — powoli odezwał się Arman. — On był pierwszym w rodzie, a ja jestem ostatni.
— Koło — powiedział Ten, który patrzy.
— Co, proszę? — Nie zrozumiał Arman.
— Koło. Pierwszy — i ostatnim jest. Krąg się zamknął.
Jakiś czas Arman leżał, przetrawiając jego słowa. Potem wycedził przez zęby:
— Hej, filozofie… Nie mógłbyś się na chwilę odwrócić? Ciężko mi, kiedy patrzysz.
— Jakże ja mogę nie patrzeć? — Zdziwił się Ten, który patrzy.
Zamilkli.
— Chcę odejść — powiedział Arman.
— Zupełnie odejść? Odejść z tego życia?
Armanowi coś nagle jęknęło w piersiach — sam nie wiedział czy strach, czy radość.
Skała drżała ledwie zauważalnie, wstrząsana przybojem. Ale w miarowy dźwięk fal nie wplatały się zwyczajne krzyki mew — cicho. Ni zwierza, ni ptaka.
— Nnnie… — Przemówił z trudem. — Ja jeszcze… Nie zdecydowałem.
Spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe — Arman tracił dech od siły świdrującego wzroku. — Decyduj, młody smoku. Temu chłopcu też było trudno.
— Odwróć się — wydyszał Arman, zakrywając twarz rękami.
Nastąpił dźwięk, podobny do krótkiego, suchego śmiechu.
— Tobie jeszcze przyjdzie decydować. Na ciebie czeka… Nie. Najpierw wybierz.
I znowu — krótki śmieszek. Spojrzenie zniknęło. Arman podniósł głowę — z głębi skały donosiły się ciężkie kroki odchodzącego.
* * *
Po wydarzeniu w domku myśliwskim, kiedy to samochwalstwo Ostina przerwane zostało cichym wtrąceniem Juty, w stosunkach małżonków nastąpiła nagła i ostra niezgoda. Król coraz częściej nie przychodził do małżeńskiej sypialni. Niezgoda w koronowanej rodzinie nie mogła pozostać niezauważona.
Szeptały pokojówki; ich szept dolatywał do uszu Juty i pokrywał je czerwienią wstydu. Niekiedy miała ochotę zatkać wszystkie gadatliwe gęby — ale jeszcze się powstrzymywała, udając, że nic nie słyszy.
Któregoś wieczoru podjęła próbę porozumienia.
— Ostinie — niedbale powiedziała podczas kolacji, która jak wszystkie pałacowe rytuały pozostała niezmienna — chciałabym z tobą porozmawiać.
Popatrzył na nią bez żadnego wyrazu — tak przynajmniej jej się wydawało — i powoli kiwnął głową.
Starała się go namówić na spacer po zaśnieżonej łące, ale król nalegał, żeby rozmowa odbyła się w jego gabinecie. Atmosfera gabinetu była duszna, krępująca. Jucie wydawało się, że ściany tutaj mają wyjątkowo dobre uszy.
Ostin usiadł za biurkiem — apatyczny, obojętny, zmęczony. Podparł głowę ręką i wpatrzył się w okno.
— Ostinie — Juta oparła się o ścianę — Ostinie… Jeśli jestem winna, wybacz mi. Wiesz, niekiedy błahostki potrafią skłócić ludzi… Ale ja nie chciałam…
Król podniósł głowę:
— Błahostki?! Jak ty śmiałaś stanąć między mną a moimi… żołnierzami! Moim narodem!
Król podniósł się, strącając na podłogę jakieś zapomniane papiery. Papiery rozsypały się w wachlarz. Juta skuliła się.
— Zachowujesz się, jak… Prostaczka! Z ciebie już się śmieją… A jeśli oni zaczną się ze mnie śmiać?! — Wyobraziwszy sobie prawdopodobieństwo takiego koszmaru, Ostin zbladł jak ściana.
Juta widziała, jak drżą jego wargi, jak iskrzą oburzone oczy i w którymś momencie wydało jej się, że między nią a królem obrasta kamienną korą gruba, zimna ściana. Uczucie nagłej obcości było tak silne i wyraźne, że Juta aż się zachwiała. Gargulce, oni są sobie obcy. Dzieciństwo, młodość, sny…
Z irytacją krocząc po komnacie, Ostin nadepnął na białą kartkę papieru — jakby ciężką pieczęć przystawiono w rożku czystego arkusza.
— Ta histeria w Akmalii… I teraz ten wyskok… — Ostin podnosił dłoń i ciął nią powietrze. — Czy naprawdę tak trudno żyć wedle praw krainy, która cię przygarnęła?
— Przygarnęła? — Cicho zapytała Juta, nie odrywając wzroku od ciemnego śladu królewskiego obcasa. — Jak przytułek dla sierot? Ja myślałam, że ty mnie kochasz…
Ostin westchnął krótko, zatrzymał się, po czym podszedł do okna. Postał, odrobinę uchylił aksamitną portierę. Odwrócił się:
— Tak… Oczywiście… A teraz idź do siebie, mam dużo pracy.
Читать дальше