Zatoczył koło i przekonawszy się, że wysepka jest pusta, z ulgą zaczął zniżać lot. Im niżej się opuszczał, tym gęstsze stawały się fale smrodu, które znienacka dosięgły jego nozdrzy.
Wyspa była rozdętym brzuchem gigantycznej zdechłej ryby; drobni morscy mieszkańcy spienili wodę wokół, zbierając się popróbować takich szczodrych rozmiarów padliny. Nieważne jak ciężko by było Armanowi, odpoczynek na martwej, cuchnącej rybie, odstręczał go zupełnie — z wysiłkiem znowu nabrał wysokości i z uporem szaleńca ruszył w kierunku, wskazywanym mu przez głuchy, ledwie tlący się instynkt.
Następna noc była koszmarem — w locie zapadał w półsen. Morze pod nim słabo świeciło, nad fosforyzującymi falami wznosiły się czyjeś głowy i jakieś istoty wynurzały z wody żelopodobne cielska, żeby znowu pogrążyć się w głębinie. W jednej chwili Armanowi zdawało się, że w ciemności widzi morze na wskroś — pobłyskujące i ciężko kołyszące się, rojące się od macek i białych, wytrzeszczonych oczu. Wszystkie patrzyły na przybywającego, kto wie skąd smoka, śledząc tor jego wędrówki… Chciał zionąć ogniem, żeby przegnać koszmar, ale z wyschłego gardła wyrwała się tylko samotna iskra, a i ona od razu zgasła, jakby zlizana przez noc.
Rankiem ocknął się na twardej ziemi. Jak dotarł do maleńkiego archipelagu — pamięć odmówiła odpowiedzi. Nie inaczej, tylko Prajaszczur się ulitował.
Rozpostarta na piasku pazurzasta łapa drgnęła. Przebiegł po niej skurcz i w tym momencie w piasek wbiły się ludzkie palce. Uderzył o ziemię i znikł potężny, pokryty łuską ogon. Na miejscu zmęczonego jaszczura, na brzegu leżał zmęczony człowiek; skorpion, który widział tę metamorfozę z piaszczystego pagórka, z zaskoczenia zadarł ogon i o mało nie ukąsił się w grzbiet.
Pierwsza wysepka była okrągła i naga jak pięta; druga zdawała się nieprzerwaną szczeliną między dwiema szorstkimi skałami, gęsto wystającymi ze słonych fal; na trzeciej, kamienistej, lecz o łagodnym ukształtowaniu terenu, była woda — deszczowa woda, zbierająca się w kamiennym zagłębieniu.
Arman pił długo i zachłannie. Wszystko, co w nim ludzkie, błagało o odpoczynek, a smocze, władczo domagało się jedzenia — koniecznie trzeba było coś upolować i zjeść. Arman bezradnie się rozejrzał.
Ptaki nie dolatywały do malusieńkiego, zagubionego na morzu archipelagu. Ani jedno, nawet najdrobniejsze lądowe zwierzę, nie znalazłoby pokarmu na suchych kamieniach i rozpalonym piasku. Czujnie zerkając na Armana, boczkiem odpełzały w morze niewielkie szare kraby.
Wtedy wpadł na pomysł, że złowi rybę. Sama myśl o wodzie była mu niemiła, więc polować przyszło mu w ludzkiej postaci. Wszedł w morze po kolana, z nadzieją wypatrywał w przezroczystej topieli jakiegokolwiek jadalnego grzbietu. W którymś momencie znalazł się w gąszczu srebrzystej ławicy ryb, ale szczęście mu nie dopisało — nie dała złapać się żadna śliska, zręczna rybka.
Głodny i bardzo osłabiony, rozłożył się na piasku. Niemiłosiernie paliło słońce; cień wyspy — opisawszy półokrąg, padł Armanowi na twarz.
W tej samej chwili od podnóża bliźniaczych skał ciężko odeszła fala; obie kamienne połówki zadrżały i odrobinę się rozchyliły, jak płatki wstydliwego kwiatu. Z tej powiększonej szczeliny między nimi, podniosła się trójgraniasta głowa na długiej pierścieniowatej szyi.
Sekundę albo dwie Arman i mieszkaniec skał patrzyli na siebie. Potem mieszkaniec, mocno zadziwiony obecnością człowieka na wyspach, chaotycznymi podrywami pociągnął swoje niekończące się ciało skądś z głębin.
Zapewne i jego trapiły podobne problemy — trudno było zdobywać jedzenie w ubogim świecie piasku i kamieni. W radosnym pośpiechu głodny maszkaron, z ciągnącymi się długimi nitkami śliny, forsował wąziutki przepływ między wyspami. Bryzgi leciały spod pasiastego, żmijopodobnego brzucha; w panice rozbiegały się kraby.
Arman patrzył, jak poczwara się zbliża. Głowa już dosięgała piaszczystego brzegu, a ogon jeszcze ciągnął się ze szczeliny.
Mieszkaniec skał ostatni raz szarpnął swoim długim ciałem i rozdziawił maleńkie szczęki, z których wysunął się kolczasty czarny język. Znał widocznie w swoim czasie smak ludzkiego mięsa; tym dziwniejsze i bardziej krzywdzące było dla niego nagłe stwierdzenie, że to miękkie i bezbronne stworzenie, ni z tego, ni z owego przeistoczyło się w opancerzonego skrzydlatego jaszczura.
Mieszkaniec zatrzymał się, jakby wpadł na niewidoczną przeszkodę. Długie głębokie bruzdy zostały w piasku; przez chwilę obaj trwali w bezruchu. Arman zmierzył nowego znajomego wzrokiem — miarkując, czy można go zjeść — ten wyczytał to w srogich oczach pod kościanymi wyrostkami. Wątpliwe, czy Armanowi udałoby się przezwyciężyć swoją odrazę na tyle, żeby spróbować zjeść mieszkańca skał — jednak ten, spłoszony i rozczarowany, pospiesznie wrócił do swojej kryjówki. Skrzydła kamieni zamknęły się z irytującym łoskotem zatrzaskujących się drzwi.
Po tym spotkaniu Arman od razu porzucił wyspę.
* * *
Po powrocie do stolicy, Juta jak najgoręcej poprosiła męża o przebaczenie. To, oczywiście, był zwyczajny nerwowy napad, choroba. To się nigdy więcej nie powtórzy, jest o tym głęboko przekonana.
Ostin kiwnął głową, ale stosunki między małżonkami przez jakiś czas były napięte.
Pragnąc dogodzić mężowi, Juta z całych sił starała się odpowiadać jego wyobrażeniom o idealnej królowej. Zapragnęła nauczyć się wyszywać. Specjalnie w tym celu do pałacu sprowadzono siwiuteńką staruszkę — mistrzynię haftu. Staruszka przywiozła ze sobą groźnych rozmiarów tamborek, skrzynkę z igłami i nitkami i cały stos wzorów do wyszywania.
Całymi dniami Juta wyszywała, spoglądając na wyszukane wzory. Trzeba je było odtwarzać bardzo dokładnie, gdy tylko nieuwaga lub niedorzeczna fantazja skłoniły Jutę do jakichś zmian — staruszka zaciskała wargi i ze zmartwieniem kręciła głową.
Pod wieczór Jutę bolały oczy i palce, rwały ścierpłe ramiona — musiała bardzo się starać, żeby odpowiadać na pieszczoty Ostina, które zawsze były jednakowe. Król męczył się jeszcze bardziej, przecież on także pracował cały dzień. Nie dziwne, że skończywszy z pospieszną miłością, od razu zapadał w głęboki sen…
W krótkim czasie królowa wręczyła ukochanemu mężowi własnoręcznie wyszytą chustę. Król Ostin przyjął podarunek z chłodną wdzięcznością, stosunki między małżonkami trochę się ociepliły.
Nadeszło Główne Święto Zimy. Juta miała nadzieję, że — jak kiedyś w rodzinnym domu — zostanie zbudowany lodowy pałac i urządzona śnieżna bitwa, że wyleją lodowisko, ulepią bałwany i wetkną im w ręce pochodnie — ale Ostin ogłosił, że znowu będzie wielkie polowanie. I Juta, choć do tej pory bez drżenia nie mogła wspomnieć szklanego wzroku martwego jelenia — udała, że jest rada.
Kiedy kawalkada myśliwych wyjechała w pole, spadł śnieg.
Walił i walił, płatki nie krążyły, jak zazwyczaj krążą w locie pierwsze śnieżynki — kiedy ziemia jest jeszcze goła i każdy płatek upada na uprzednio wybrane miejsce. Nie, to był śnieg środka zimy, kiedy wszystkie miejsca są już zajęte i płatki ciężko opadają, tworząc coraz większe zaspy…
I oto kiedy pierwsze płatki spadły Jucie na ramiona i na rzęsy, przypomniała sobie kalidoni puch.
Puch też leżał na ramionach, na włosach, na rzęsach, ale był ciepły i nie tajał… Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak na opuszczone i zniszczone przez jesień gniazdo kalidonów pada śnieg.
Читать дальше