Brnął, przewracając się na piasek, nagle postarzały i ze spieczonymi wargami. Ludzie odsuwali się od niego jak od zadżumionego, jak od trędowatego — na darmo łowił czyjekolwiek spojrzenie. Ktoś, dając królowi przejść, plunął mu pod nogi.
— Juto… — Powiedział Ostin, z rozbieganymi oczami. — Juto…
Wiatr rzucił garść kropel w jej twarz i wielkie, słone krople toczyły się po policzkach, jednak oczy były suche. Jej wzrok nie odrywał się od powierzchni morza, które pochłonęło potwora i smoka.
Na dnie. Teraz on jest na dnie i masa wody się zamknęła. Pod jej ciężarem pogrzebane błoniaste skrzydła — i schrypiały głos, pełne wyrzutu oczy, chłodne dłonie. Żegnaj.
Oficer straży ruszył w kierunku Ostina i rzucił, niemal cisnął mu szary płaszcz czarownika. Gołymi rękami starał się wyrwać z kamienia żelazny skobel, który trzymał cienką w kostce nogę Juty — nie dał rady, opuścił ręce i odszedł, patrząc w piasek.
— Juto — drżącym głosem przemówił Ostin — nie wierz. To nieprawda…
Nie słyszała go. Nie widziała stojących przed nią, jakby nikogo tam nie było. Patrzyła w morze.
— No, co tak patrzycie? — Prawie pisnął Ostin, obracając się ku ludziom.
Nikt nie spojrzał w jego stronę.
— Rozkuwać, czy co… — Wymamrotał Ostin, zdaje się, zwracając się sam do siebie. — Panowie oficerzy… Rozkuwać? Czy wróci?
Obrzucili króla takim spojrzeniem, że od razu przygasł, zgarbił się, stał się pożałowania godny. Kamieniarze powoli, jakby z wysiłkiem, zaczęli ściągać łańcuch, przeciągnięty w poprzek Jutynej piersi. Królowa pozostawała obojętna.
Na brzeg napływały fale przypływu — długie, bezpieczne, zupełnie niepodobne do tych, które wznosił potwór… Ludzie stali po kostki w wodzie i nie zauważali tego. Bryzy piany dosięgały już nóg Juty.
A słońce wznosiło się i wznosiło, ażurowa siateczka przygnanych delikatnym zefirem obłoków przysłaniała je, niczym woalka. Słoneczna dróżka na falach pobłyskiwała miękko, zgaszona, jakby nie słoneczna nawet, a księżycowa.
Wargi Juty poruszyły się. Widząc jej oczy, wszyscy odwrócili się równocześnie jak na komendę.
Krzyknęli jednym głosem, dostrzegłszy coś w wodzie. Mgnienie — i brzeg był znowu pusty. Ludzie rzucili się pod ochronę skał, i tylko Juta, jak przedtem stała przy swoim kamieniu, rozkładając przykute ręce.
Długo nie było następnej fali. W końcu przyszła — i oczy Juty otworzyły się szerzej.
Fale przybierały i przybierały. Juta stała, wyprostowana, delikatna, jakby wciśnięta w skałę.
I oto kamienia, położonego na granicy morza i lądu, uchwyciła się ludzka ręka. Ześliznęła się bezradnie i uchwyciła znowu.
Juta stała. Od skał słabo doszły ją okrzyki zdziwienia.
Druga ręka wyciągnęła się — i upadła w mokry piasek. Nowa fala pomogła, pociągnęła udręczonego człowieka do brzegu — i odpłynęła, zabarwiona krwią.
Oparł się na łokciach. Jeszcze jeden wysiłek — podniósł głowę.
Ich oczy się spotkały.
Lśniły na słońcu wylizane morzem kamyczki. Fala, jak gracz w kości, to zabierała, to znowu wyrzucała je na piasek. Nad morzem pokrzykiwały ośmielone mewy; od skał powoli zbliżali się wciąż zdziwieni, lecz uspokojeni ludzie.
Rozpostarty na piasku człowiek patrzył na kobietę przykutą do skały. W promieniach wysokiego słońca była ona niewiarygodnie piękna.
Marina i Siergiej Diaczenko
Rytuał
Przełożyła Iwona Czapla
Ilustrowała Halina Pieścik
SOLARIS
Stawiguda 2008
Rytuał tyt. oryginału: Rituał
Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko
Tłumaczka dziękuje Halinie Pieścik i Darkowi Ojdanie za ogromny wkład w poprawność stylistyczną tej książki, a także za wspieranie każdego dnia pracy nad zawartymi w niej opowieściami.
ISBN 978-83-89951-93-9
Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński
Korekta Bogdan Szyma, Halina Pieścik
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail: agencja@solarisnet.pl
sprzedaż wysyłkowa
www.solarisnet.pl
Płomień słodki gardło rozpiera, Niczym przypadkiem strącony kielich, Ziemia wymyka się. (Wszystkie przypisy tłumaczki).
Nakrycie głowy pochodzenia tureckiego — czapka, obrzeżona futrem, z aksamitną główką, niekiedy przybierała kształt cylindryczny, zakończony spiczasto.
Szczerzy się widmo moich strat, Sam sobie lekarz, I sam — kat.
Południowe powietrze drży. Morze wśród skał ziewa. Witaj, tęsknoto.
Męska odzież wierzchnia starożytnych Greków i Rzymian, krótki płaszcz z klamerką na ramieniu lub piersiach.
Obszerny płócienny podróżny płaszcz z kapturem.
Słońce — pasterz bez stada. Rano — złoto, wieczorem — miedź. I zdaje się, że nie trzeba ani wspominać ani żalu mieć.
Rodzi się księżyc — zakrzywiony pazur, Pierwszego w świecie smoka. Noc nienasycona. Niebo bezdenne.
Zębate skały — grzebień Prajaszczura. Oślepiające słońce — gardło Prajaszczura. Zamek — jego korona.
Tam, gdzie słońce, żadne istoty w świetle dnia nie wzlatują. Skrzydła zmęczone. W dole już mnie oczekują.
Próbowałem pragnienie piaskiem ugasić, I morze starałem się spalić. Pragnąłem o tobie zapomnieć.
Przez setki nocy do ostatniego ranka szedłem. Nie wołaj mnie. Ja bez wezwania się zjawię.
Płótno rozpinane nad pokładem statku, stanowiące dach chroniący przed słońcem lub deszczem.
Ja — motyl w ciasnej sieci Rytuałów, Zrodzony wolnym, wolny nie byłem bez ciebie. Pokaż mi, gdzie jest niebo.