Juta zatrzymałaby się, lecz znaki i słowa przykuwały jej uwagę, uczyniły ją podległą ich woli, i krążyła, to zbliżając się do przerażającej sterty narzędzi, to znowu się od niej oddalając: „Im-Ar, Sam-Ar… Din-Ar i syn jego Akk-Ar… Don-Ir, Dan-Ann, Dar-Ar… Char-Ann, Chen-Ann…”
W uszach Juty rodziła się i rozbrzmiewała coraz głośniej uroczysta, rytualna muzyka a kroki jej mimowolnie układały się w twardy, bezwzględny rytm: „Lir-Ar, Lak-Ann… San-Ir, Zar-Ar, Zon-Ann…”. Księżniczce zakręciło się w głowie, haki zlały się w jedno żelazne koło, a Juta cały czas czytała i czytała: „Gan-Ann, Gar-Ar… Syn jego potężny… I syn jego… I syn…”
Ile imion. Każde imię — rytuał, i to niejeden. Nic dziwnego, że wśród ludzi żyją takie straszne bajki. Każde imię — zguba niewinnej dziewczyny, i nawet nie jednej. Każde imię… Jednak szereg dobiega końca…
„Ard-Ir, Akr-Ann i syn jego…”
W głowie Juty dudniło, zataczała się, starając się utrzymać równowagę i wszystko próbowała zrozumieć, co to za słowo, takie nieprzyjemne, drapie ją od wewnątrz, jaki cień chodzi dookoła, nijak nie dosięgając jej świadomości.
Ot i wszystko, teraz sobie pójdzie. Pójdzie i nigdy więcej tutaj nie wróci. Musi tylko przeczytać ostatnie imię, nie wiadomo, po co, ale tego wymaga ktoś obcy, kto zamieszkał w Jucie i wypróbowuje tam, w środku swoje ostre pazurki…
Nie, nie chciała przeczytać. Powoli, z wysiłkiem podniosła oczy…
Łzawiły. Niczego nie widzę, pomyślała Juta, ale obcy, który osiedlił się w jej duszy, znowu zmuszał do podjęcia wysiłku.
Ard-Ir… Kto to, nie wiem… Akr-Ann… I syn jego… Syn jego… Syn…
Pod Jutą ugięły się nogi. Zachwiała się. Chwyciła za trójgraniasty hak.
Syn jego Arm-Ann.
On tworzył tu swoje sławne rzemiosło. On spożywał tu królewską zdobycz. A potem okłamał Jutę i ona mu uwierzyła.
Wchodził tutaj, wiedziony przez ojca i dziada. Branka… Taka sama dziewczyna jak ona, Juta. Może i nie chciał… Nawet na pewno… Ale prawa rodu…
Juta zgięła się wpół i prawie ją zemdliło. Skrzypnęły otwierane drzwi. O nie, pomyślała księżniczka. Idź precz.
— Juto? — Arman, strwożony, wielkimi krokami przemierzał salę w kierunku kamiennego stołu. — Co ty tu ro… — Zaciął się, urwał w pół zdania. Zrozumiał.
Księżniczka wyprostowała się z trudem. Oto idzie, i oczy ma takie jasne. I wszystko, jak przedtem… Gargulce, ona pozwalała mu siebie dotykać.
Z trudem pokonała nowy atak mdłości.
— Juto?! — Zatrzymał się.
— Jak… — Odkaszlnęła, przywracając sobie głos — jak to smakowało, Arm-Ann?
Ciemnozielone oczy Armana stały się zupełnie czarne — tak rozszerzyły się jego źrenice.
— Zapewne… — Juta oblizała wargi — ludzkie mięso jest bardzo pożywne… Bez żyłek… Miękkie…
— Ty oszalałaś? — Rzucił urwanym głosem.
— Popatrz — palec Juty bezwolnie tknął napis na kamieniu — popatrz, jakie to interesujące… Twojego dziadka zwali Ard-Ir, a tatusia — Akr-Ann… I jaki byłby z ciebie dragon, w rzeczy samej, gdybyś nie spróbował…
— Zamilknij…
— Oczywiście… Nie mam zamiaru niczego z tobą wyjaśniać… Bądź tak dobry, wyjdź. Ja… Na ciebie patrzeć nie mogę!
Arman chciał coś powiedzieć, ale nie wydał nawet jednego dźwięku.
Imiona jego ojca i jego dziada, w ustach księżniczki brzmiały niemal obraźliwie. Stała przed nim, oburzona, pełna strachu i odrazy zarazem, przy czym odraza ta przewyższała i strach, i oburzenie. Miotała błyskawice, zwężonymi ciemnymi oczami. Nie życzyła sobie i nie mogła teraz go słuchać. Wbiwszy nóż w jego dawną bolesną ranę, teraz z wyrachowaniem przekręcała ostrze.
Arman znowu otworzył usta, ale nie by wydobyć słowa, a — by zaczerpnąć konwulsyjnie oddech.
— A ty, taka jesteś delikatna — przemówił w końcu z ironicznym uśmieszkiem. — Nawet patrzeć nie możesz? Szkoda… Przyjdzie ci popatrzeć, moja droga… Ja jeszcze nie zdecydowałem. Możliwe, że cię pożrę?
Juta odsunęła się. Arman prychnął:
— Tak, co byłby ze mnie za smok, gdybym nie spróbował… Tak, tak… Miękkie i bez żyłek… Pożywne… Młodziutkie, dziewicze… Co tak patrzysz, niczym skrzywdzona niewinność? — Podniósł ramiona, z których ciężko wystrzeliły błoniaste skrzydła.
— Delikatne, różowe mięso! — O podłogę uderzył pokryty łuską ogon. — Ciepłe, aromatyczne! Tak, księżniczko?! — Ostatnie słowa trudno było zrozumieć, bo zębata paszcza nieprzystosowana była do ludzkiej mowy.
Ledwie opanowując odrętwienie, Juta zerwała się. Przeskoczywszy między Armanem i stołem, zostawiła na żelaznym haku skrawek ciemnego bałachonu. W ślad za nią goniły mrożące krew dźwięki — jako człowiek Arman jeszcze mógł się śmiać, ale jako smok — ryczał i krztusił się płomieniami.
Gorący powiew smoczych płomieni dosięgał jeszcze pleców Juty, żar pozwijał końcówki jej włosów.
Wiele dni spędzonych w zamku Armana Juta poświęciła na poszukiwanie wyjścia. Teraz, drżąc na chłodnych schodach, kolejny raz przywracała w pamięci położenie komnat i korytarzy. Smocze Wrota nadawały się dla skrzydlatych jaszczurów, ale musiało być inne wyjście. Wyjście dla ludzi. Brama.
Zamknęła oczy. A jeśli nie? Istoty mieszkające w zamku doskonale radziły sobie z ogromną okrągłą dziurą, znajdującą się wysoko nad morzem. A branki — przed brankami wyjście na wolność było zamknięte…
Myśl, powiedziała sobie. Albo szybko uciekniesz, albo rzucisz się z wieży — i nie marz, gołąbeczko, że możliwe jest trzecie wyjście. Sama jesteś sobie winna, zapomniałaś o królewskiej dumie i weszłaś z potworem w przyjacielskie stosunki… Myśl.
Zmarszczyła mocno brwi i ścisnęła dłońmi skronie.
* * *
Zdruzgotany Arman siedział na płaskim kamieniu, opierając się ramieniem o resztki okrętu, które kiedyś sztorm wyrzucił na te skały. Teraz nieszczęsny wrak podobny był do obgryzionego rybiego szkieletu — ostre żebra wręg, konwulsyjnie wyciągnięte maszty, szmaty zamiast żagli. Nad głową Armana groźnie skrzypiała wysoka rufa. Wyobraził sobie przez moment, jak rufa upada, grzebiąc go pod kupą nadgniłego drzewa… I siedział dalej.
Od morza ciągnął chłodny wiatr — męczący w swej nieustannej monotonności, jak ból zęba. Arman wciskał się w śliskie deski.
Oskarżono go o wierność tradycjom rodu. Sam całe życie pragnął być im wierny — i męczył się przez swoją niemoc. Czemu w takim razie słowa księżniczki przyjął jak gorzką obrazę? Dlaczego tak mu mdło, tak pusto i tak bardzo odechciało się żyć? Czy dlatego, że on nigdy nie rozkwitał w rzemiośle i nigdy nie wypełnił rytuału? Czy dlatego, że księżniczka mu nie uwierzyła?
Głucho uderzył miedziany dzwon na dziobie poległego okrętu.
Bali się, że umrze w dzieciństwie, w ślad za swoją matką. Dziad podpowiedział rozwiązanie — wyryć imię niemowlęcia na rytualnym stole i życiowa siła, zamknięta w kamieniu, pomoże chłopczykowi przeżyć. Potem starzec nie raz tego żałował…
Arman wyszedł spod wiszącej nad nim rufy i odszedł w pośpiechu, potykając się o obrośnięte porostami skały. Kiedy oddalił się na jakieś dwadzieścia kroków, zgniła rufa przeciągle zaskrzypiała i runęła, wznosząc chmurę próchna.
* * *
Była noc — bezksiężycowa. Juta stała we wnęce okna swojej komnaty z jego zewnętrznej strony, wczepiając się palcami w kratę. Dopiero co przecisnęła się między prętami i teraz patrzyła w dół z zamarłym sercem. W dole nie było niczego — ciemność, ale księżniczka wiedziała, co tam jest, pod jej nogami bowiem szumiało morze.
Читать дальше