Zapadło milczenie. Ze zwierciadła dochodził melodyjny szum morza.
— Ta garbata nie taka znów głupia — wyszeptała Oliwia.
— Cała ta farsa ze smokiem była przemyślana dwadzieścia kroków naprzód.
— Juta nie ma przecież garbu.
— To będzie miała! Ona wiecznie zgina plecy, niczym znak zapytania… Biedny Ostin, chcą na niego sprowadzić nieszczęście, ale nic z tego nie wyjdzie! Porozmawiam z ojcem. Jak będzie trzeba, Akmalia wyśle na smoka wojsko z armatami i oblężniczymi machinami. Zobaczymy! Smoka przywiozą w żelaznej klatce, a Jutę przywleką za jej cieniutkie włoski prosto do pałacu… Ostin…
Oliwia znienacka, zupełnie nie królewskim gestem, chwyciła dwórkę za ramiona:
— A Ostin, co? Co on powiedział temu swojemu doradcy?
— Powiedział, że nie może ryzykować… Tafla zwierciadła zafalowała.
— Ta nikczemnica po prostu się złości — powiedział powoli Arman. — Masz piękne włosy.
— Nie może ryzykować… — Wyszeptała Juta. — Nie może ryzykować. Życia? Tronu? Nie może ryzykować…
— Od dawna już trzymasz się prosto — kontynuował Arman — masz piękną postawę… A czym jest w królestwie tego księcia dokonanie bohaterskiego wyczynu — to tradycja?
— Tak… Ale możliwe, że on nie może ryzykować, póki ojciec jest chory? Możliwe…
— Nie myśl o tym — uśmiechnął się z wysiłkiem Arman. — Nie zawracaj sobie głowy… Dobry chłopiec i tradycja dobra, zobaczysz, że się zjawi… Wyzwolić…
Z wysiłkiem odganiając myśli o Ostinie, Juta uśmiechnęła się z przymusem:
— A propos, jak ty się ustosunkujesz do armat i do tych… Oblężniczych machin?
Arman kłapnął zębami, przeżuwał wymyślone jedzenie i smacznie przełknął, demonstrując w ten sposób, jak odniesie się do armat. W tej chwili zwierciadło znowu pojaśniało i oboje zobaczyli tę samą złotą plażę, łódź pod białym żaglem i kapitana ze złotym haftem na mundurze, który ceremonialnie podawał rękę księżniczce Oliwii, pomagając jej wchodzić po trapie. Morze trochę się uspokajało.
— Aha! — Wykrzyknął Arman, oświecony niespodziewaną myślą.
W jego głosie odczuwało się ulgę, jak u człowieka, który dopiero co wypił lek na ból głowy. Juta spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— A gdzież to znajduje się letnia rezydencja naszej piękności? — Zainteresował się Arman.
— Na wyspie Myszy — odpowiedziała Juta, nie rozumiejąc, do czego zmierza.
— To ta sama wyspa koło wybrzeży Akmalii, która jest podobna do przecinka?
— Tak, ta z ogonkiem…
— Zostanie zmyta przez morze.
— Co? — Juta cofnęła się.
— Zostanie zmyta przez morze — powtórzył Arman i marszcząc brwi, dotknął ręką głowy. — Teraz dokładnie mogę to przewidzieć. Idzie samotna fala, wysoka jak wieża… To, dlatego tak mnie boli tył głowy… Brzegowi nic się nie stanie, bo tam są skały. Ale wyspa jest niska, spadzista — dlatego najbardziej ucierpi. Wszystkie palmy, orchidee, fontanny i namioty, żagle i złote hafty — wszystko zostanie pochłonięte przez morze… Daj mi coś zimnego na głowę.
— Poczekaj… — Juta zamrugała oczami. — Ty nie żartujesz? Przecież to wielkie nieszczęście…
— Oczywiście, nieszczęście… Wiesz ile nieszczęść widziałem w ciągu jednego tylko stulecia? Posłuchaj, namocz dla mnie ściereczkę, muszę ją przyłożyć do głowy…
— A ludzie? Mieszkańcy?
— Czy ty rozumiesz ludzką mowę? Tam są skały! Mieszkańcy obejdą się strachem.
— A wyspa?
— Wyspa po tej przygodzie będzie łysa jak kolano. Co się tak naburmuszyłaś? Może i ktoś się uratuje.
Juta przypomniała sobie bójkę w pałacowym parku w przededniu kapeluszowego karnawału, przypomniała sobie scenę widzianą w zwierciadle: „Cała ta historia ze smokiem trochę fałszywa… Juta jest potworna, niestety, i dopomóc jej może tylko aureola ofiary… Czego nie zrobisz dla szczęśliwego zamążpójścia…”
Oliwia… No i gargulce z nią.
W nocy obudziła Armana czyjaś obecność. Juta, bosa, stała przed jego ascetycznym łożem, a świeczka spływała woskowymi łzami po jej cienkich palcach.
— Armanie… — W jej głosie czuło się rozpaczliwe błaganie.
Niczego nie mógł pojąć. Ani tego, że Juta przyszła do niego w nocy, ani tego, że stoi tak blisko, ani tego, że nie ma na sobie, jak zwykle, chlamidy, a tylko narzuconą na ramiona plecionkę, podziurawioną w wielu miejscach — od tego wszystkiego Armanowi zrobiło się trochę nieswojo. Sam nie wiedząc dlaczego, naciągnął płaszcz, który służył mu za kołdrę, aż do podbródka:
— Po co przyszłaś? Księżniczka chlipnęła. Zalała go fala gorąca. Juta znowu chlipnęła:
— Armanie… Zrób cokolwiek…
— Co… Co się stało? Źle się czujesz?
Stała, pociągając nosem, blada, drżąca i doszedł do wniosku, że ona ma gorączkę albo jakąś przypadłość, jedną ze strasznych i niezrozumiałych dla niego ludzkich chorób, na które, jak słyszał ze zwierciadła, można nawet umrzeć… Ogarnęło go przerażenie.
— Uratuj ich… Oni nic… Nie wiedzą, tam, na wyspie… Nie podejrzewają nawet…
— Tfu ty, przeklęta!
Całkowicie się już rozbudził i wściekł się na siebie za swoje zmieszanie i strach.
— Kiego gargulca… Ot, podłapałem twoje przekleństwo… Po kiego gargulca ty mnie budzisz i straszysz?
— Uratuj ich…
— Jak? Nie jestem władcą morza, żeby wstrzymywać fale.
— Uprzedź… Oni jeszcze zdążą…
Z rozdrażnieniem usiadł na swojej skrzyni. Płaszcz zsunął się z jego ramion i Juta zobaczyła nagi smagły tors ze zbitymi, wyrzeźbionymi mięśniami.
— A jakże, spróbuj, pomachaj szerokimi, błoniastymi skrzydłami!
Juta odwróciła wzrok i wyszeptała:
— Proszę, Armanie…
I zaczęła gorzko płakać.
Łzy znaczyły na jej policzkach proste, błyszczące w blasku świecy, dróżki. Nos księżniczki zmarszczył się żałośnie, a wargi bezradnie poruszały się, niewyraźnie powtarzając prośbę.
Arman zmieszał się.
Siedział na swojej skrzyni, zaspany, na wpół nagi, a księżniczka Werchniej Konty stała przed nim bosa i lała łzy, prosząc o coś całkowicie niewiarygodnego. A kim on jest, żeby wtrącać się w wyznaczony bieg zdarzeń? Czy można pokonać wszystkie nieszczęścia na świecie?
— Czy ty rozumiesz, o co prosisz? — Zapytał ze zmęczeniem.
Juta zapłakała jeszcze rozpaczliwiej.
Nad ranem do maleńkiego ażurowego pałacu na wyspie Myszy — letniej rezydencji akmalijskiego króla — wdarł się nieznajomy.
Całkowicie niepojęte było, jak nieznajomy dostał się na wyspę, położoną dosyć daleko od brzegu — jak się później okazało, do brzegu wyspy nie przybiła żadna łódź, czy nawet nędzna tratwa. Opatulony był czarnym wymiętym płaszczem, miał nisko naciągnięty na czoło równie pomięty kapelusz z szerokim rondem. Wymachiwał zwojem z pieczątką na sznureczku z nakazem króla.
Wymachiwał nim przed nosem zaspanego lokaja, potem dworzanina, potem frejliny, która objęła na wyspie posadę głównodowodzącej. Ale zanim zwój rozpieczętowano, cały pałac już wstał, rozbudzony straszną wieścią.
— Ratujcie się! Szybko! — Wykrzykiwał nieznajomy. Głos miał troszeczkę schrypnięty.
Księżniczkę Oliwię, ledwie przetarła oczy, ogarnęły wątpliwości — nieznajomy powoływał się na królewskiego astrologa, który zazwyczaj przewidywał pogodę nieprawidłowo; pieczątka na zwoju okazała się większa niż zazwyczaj — ale już poruszyło się w ciemności morze, już zrywał się wiatr, przynosząc zza horyzontu głuchy, niewyraźny pomruk.
Читать дальше