— Arm-Ann.
Z dwoma pochodniami było wygodniej niż z jedną.
— O, tutaj jest napisane zupełnie niezrozumiale… — Mruczała Juta. — To smoczy język?
— Starożytny dialekt.
— A wy go rozumiecie?
— Trochę.
Nie było widać końca sali i ciągle nowe i nowe kolumny, pokryte pismem, wynurzały się z mroku.
— A co tu jest napisane? — Juta wodziła palcem po wilgotnym kamieniu. Arman raz za razem upominał ją:
— Nie rękami, księżniczko!
Juta cofała się, żeby od razu znowu się zbliżyć.
— Tutaj są i znajome litery, i nie całkiem znajome… Co to?
Arman pobłażliwie wyjaśniał. Następowały po sobie opisy bardziej czy mniej dawnych zwyczajów, latopis najważniejszych wydarzeń, jakimi najczęściej były bitwy, potyczki i pojedynki: „…I spotkał Don-Ar brata swego starszego Daw-Anna, i przypominała ich potyczka ognisty węzeł… I ścisnął się węzeł, i zginął Daw-Ann, i Don-Ar zawył zwycięsko, ale rany jego były głębokie, niczym morze i przelał on kwarty krwi swojej, i w morze runął… Zginęli obydwaj i osierocili ród…”
— „Osierocili ród” — szeptem powtórzyła Juta. — Wojna między braćmi? Ta sama historia powtarza się i powtarza… Tylko ten, o jakim czytałam wcześniej, „zmężniał” i „dożył późnej starości”. A tu, patrzcie, „osierocił ród”… Po cóż było się bić?
— To zwyczaj — powiedział Arman sucho. — Ród kontynuuje tylko najsilniejszy z braci. Ty tego nie zrozumiesz.
— Nie zrozumiem — zaburczała Juta.
Po chwili milczenia, raptem powiedziała szybko i z przekonaniem:
— A pamiętacie te wersy o cieniu, co spotyka brata? Pamiętacie? Ten, kto je pisał, CHCIAŁ spotkać się ze swoim bratem i nie dlatego, żeby go zabić. Jak to wyjaśnicie?
— Nijak — głucho odpowiedział Arman.
Juta, nie zniechęcona, ciągnęła dalej:
— Ja myślę, że nie jest dobrze zabijać braci. Wcześniej czy później zostajesz sam, samiuteńki i wtedy tylko ze swoim cieniem możesz rozmawiać… A ty — z potępieniem wbiła wzrok w Armana przez płomienie swojej pochodni — wy też zabiliście swojego brata?
Arman milczał tak długo, że aż się przelękła.
— Ja nigdy — powiedział w końcu powoli. — Ja nigdy nie miałem braci.
„Zguba czeka ród!”
Jego dziad lubił pokrzykiwać. Małego Armana nieskończenie przerażały oskarżycielskie wołania i złowieszcze proroctwa.
„Zagłada rodu, rozpad, koniec! Kogo ty spłodziłeś, synu?! Gdzie silne wnuki, gdzie nosiciele mojego płomienia, gotowi do walki na chwałę rodu? Czy ten wyrodek, Arm-Ann, ocaleje?”
Ojciec milczał. Arman drżał, wbijając się w kąt.
„Nasi przodkowie nie wybaczą nam, synu. Rodowi potrzebna nowa krew, potrzebne świeże skrzydła. Arm-Ann to wątła gałązka. Gdzie jego bracia, narodzeni do pojedynku?!”
Potem była błyskawica, która osierociła Arm-Anna.
Potrząsnął głową. Pochodnia Juty pobłyskiwała daleko z przodu — księżniczka stała z otwartymi ustami przed czarną bryłą płaskiego kamienia:
— Gargulce, a to co takiego?
Arman zbliżył się, zatopiony w swoich myślach. Spojrzał nieobecnym wzrokiem:
— Tutaj zapisano proroctwo.
— Proroctwo?
— Tak… O losie rodu i wszystkich jego pokoleń.
— Ty, smoku, znasz swoją przyszłość?
Uśmiechnął się:
— Nie. Popatrz — proroctwo zaszyfrowano. Nie wiem, czy ktoś starał się je zrozumieć… A jeśli nawet starał się, to nadaremnie.
Juta stała, zaczarowana. Wymyślne sploty linii zachwyciły ją, hipnotyzowały, obiecywały niesłychaną tajemnicę innego, nieznanego świata…
— A czy ja mogę zrozumieć? No, przeczytać, pojąć?
Armanowi opadły ręce. Jego pochodnia zasyczała.
— Słuchaj — powiedział przenikliwie. — Ten kamień ma wiele tysięcy lat. Ty — dziewczątko, pyłek, ziarenko piasku, łuseczka… — Zawiesił głos, próbując dobrać słowo, i Juta przyszła mu z pomocą:
— Łupinka.
— Łupinka — zgodził się Arman — impertynencka, zuchwała łupinka z nieodpartym pociągiem do pakowania się w tarapaty.
Juta szybko zamrugała oczyma:
— Wiecie… Jak na smoka, jesteście bardzo elokwentni.
Arman oniemiał, a księżniczka, wykorzystując to, pośpiesznie dodała:
— Ależ, nie, ja niczego takiego nie chciałam powiedzieć… Proszę, pozwólcie mi chodzić tutaj samej. Bardzo proszę. No, proszę.
Солнце — пастух без стада.
Утром — зoлото, вeчером медь.
И кажется, будто нe надо
Ни вспоминать, ни жалеть. [7] Słońce — pasterz bez stada. Rano — złoto, wieczorem — miedź. I zdaje się, że nie trzeba ani wspominać ani żalu mieć.
Арм-Анн
Teraz Juta całe dnie spędzała w podziemiach. Arman dziwił się temu, ale był zadowolony — przynajmniej wiedział, że księżniczka pochłonięta tą sprawą nie wymyśla kolejnego podstępu.
Obserwował ją, jak dziwaczne zwierzątko, które trafiło do jego klatki. Niekiedy schodził w ślad za nią do podziemi — bez pochodni, niewidzialny — i długo patrzył, jak wodzi brudnym palcem po starożytnych omszałych znakach.
Z ludźmi — tymi, którzy żyją w wiejskich chatach pod słomianymi strzechami, w miejskich dzielnicach pod dachówką, czy w królewskich pałacach — Arman miał długotrwałe i skomplikowane stosunki.
We wczesnym dzieciństwie miał nieszczęście upodobać sobie pewną zabawę — a to, że zabawa ta nie była rzeczą stosowną dla smoka później wyjaśnił mu, uzbrojony w rózgę, dziad. Przyczyną wszystkiego zaś było czarodziejskie zwierciadło.
Krewni Armana korzystali ze zwierciadła w razie potrzeby albo z nudy, ale nigdy — z ciekawości. Arman wyciągnął je z rupieci, wyczyścił i wstawił do swojej komnaty; wtedy jeszcze całe, jasne i posłuszne, godzinami pokazywało malcowi obrazy cudzego życia.
Był jedynym dzieckiem w wielkim zamku; ojca gorąco kochał, ale ten zazwyczaj był przybity i smutny, a dziadka maleńki Arm-Ann starał się unikać.
Ojciec niekiedy opuszczał ciężką dłoń na jego główkę, sprawiając, że zamierał z radości i darował mu drobne, niepotrzebne rzeczy — kamyczki, sprzączki. Kiedy dziad przejął wychowanie wnuka — nauczał go i karał.
Stojąc w ogromnej chłodnej sali, Arm-Ann aż do zachrypnięcia powtarzał wyuczone na pamięć epizody z historii rodu. Każda lekcja zaczynała się i kończyła wyliczaniem litanii imion — prajaszczury ciągnęły się przed oczyma chłopczyka pochmurnym, nieskończonym korowodem.
Na pewno każdy z przodków miał matkę — niestety, to szczęście było ostatniemu z pokolenia odmówione. Przodkowie mieli braci — tych, z którymi należało się ściąć, mężniejąc. Arman był samotny od kołyski i cała dziecięca potrzeba kontaktu z kimś życzliwym dostała się bezdusznemu przedmiotowi — magicznemu zwierciadłu.
Zwierciadła nie można było lubić, ale i karać ono nie mogło. Z zewnątrz obojętne, zabawiając obrazami małego Armana, wzbogacało go często w zupełnie niespodziewaną wiedzę. Patrzył, jak zgraja chłopaków — dotychczas nie mógł sobie wyobrazić, że na świecie może istnieć tylu chłopców — z jakiegoś powodu drażni zgraję innych dzieci; z początku wziął ich za dziwnych chłopców, a dopiero później usłyszał ich prawdziwą nazwę — dziewczynki…
Patrzył, jak robi się ser z owczego mleka, jak statecznie wieczerzy wielka rodzina, jak przewijają niemowlęta, jak oporządzają i chowają zmarłych, jak kartkują wielowarstwowe bryły — księgi… Te wszystkie obrazy w zwierciadle były z jakiegoś powodu drobiazgowe i zarazem bardzo zmienne, ale i wielce różnorodne — Arman nie przestawał się dziwić.
Читать дальше