— Ci ludzie nie położyli się ot tak i umarli. Zginęli, walcząc, a to oznacza, że musieli pociągnąć za sobą kilku spośród swoich wrogów.
W zachodniej części wioski odnaleźli mnóstwo śladów — koni, bydła, a także ludzi. Najeźdźcy zabrali ze sobą swych elfich i zwierzęcych jeńców, wyprowadzając ich na rozległą równinę. Mackeli spytał, co takiego znajdowało się po tamtej stronie.
— Miasto Xak Tsaroth. Nie wątpię, iż rabusie będą próbowali sprzedać swe wojenne łupy na tamtejszych targowiskach — odparł ponuro Kith-Kanan. Młodzieniec spojrzał na horyzont, jak gdyby mógł jeszcze dostrzec bandytów, którzy popełnili ten straszliwy akt przemocy. — Za Xak Tsaroth rozciąga się ojczyzna Kagonesti. To las, niezwykle podobny do tego, który właśnie opuściliśmy.
— Czy twój ojciec włada całą tą ziemią? — spytał zaciekawiony Mackeli.
— Rządzi nią na mocy prawa, jednak prawdziwym władcą tych ziem jest ten, kto dzierży w dłoni miecz.
— Kith-Kanan kopnął wyschniętą ziemię, posyłając w powietrze garść kurzu. — Chodź, Keli. Wynośmy się stąd.
Po tych słowach powlekli się z powrotem do Arcuballisa, idąc wzdłuż zewnętrznego łuku darniowej ściany. Mackeli, powłócząc nogami, szedł w milczeniu ze spuszczoną głową. Widząc to, Kith-Kanan spytał, co go dręczy.
— Świat poza lasem to naprawdę mroczne miejsce — odparł chłopiec. — Ci ludzie zginęli tylko dlatego, że ktoś chciał ich ograbić.
— Nigdy nie mówiłem, że zewnętrzny świat to jedynie marmurowe miasta i piękne dziewczęta — odparł Kith-Kanan, kładąc dłonie na ramionach chłopca. — Nie zniechęcaj się jednak. Takie rzeczy nie dzieją się każdego dnia. Kiedy opowiem o tym ojcu, z pewnością położy koniec temu zbójectwu.
— Co on może zrobić? Mieszka przecież w dalekim mieście.
— Nie lekceważ władzy, jaką posiada Mówca Gwiazd.
Był zmierzch kolejnego dnia, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze białe szczyty miejskich wieżyczek. Arcuballis wyczuł zbliżający Się koniec podróży i bez zachęty ze strony Kith-Kanana przyspieszył lotu. Widoczna w dole ziemia gnała teraz z zadziwiającą prędkością. Szeroka wstęga Thon-Thalasu, odbijająca głęboki akwamaryn wiecznego nieba, pojawiła się, zbliżyła i rozbłysła pod ugiętymi łapami gryfa.
— Witajcie! Witajcie tam w dole! — krzyczał Mackeli do widocznych na wodzie wioślarzy i rybaków, jednak Kith-Kanan uciszył szybko chłopca.
— Być może nie czeka mnie tu najcieplejsze powitanie — ostrzegł. — Nie ma potrzeby ogłaszać naszego powrotu, rozumiesz?
Skarcony Mackeli zamilknął z wyraźną niechęcią — Kith-Kanan poczuł zwątpienie i trwogę. Jak zostanie przyjęty? Czy ojciec był w stanie wybaczyć mu zniewagę, której się dopuścił? Jedyną rzeczą, co do której był przekonany, to fakt, że nie był już tym samym elfem, który dawno temu opuścił Silvanost. Tak wiele rzeczy wydarzyło się w jego życiu i książę z niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł o wszystkim opowiedzieć swemu bratu.
Chwilę później, na zachodnim brzegu rzeki, dostrzegł pierwsze oznaki osadnictwa. Patrząc na układ budynków, mogłoby się zdawać, że — tuż naprzeciw pomostów i doków — ktoś buduje na rzece nowe miasto. Kiedy dotarli do południowej części Silvanostu. Kith-Kanan zauważył, iż rozległa część targowiska zmieniła się w zwęgloną ruinę. Widok ten zaniepokoił młodzieńca, jako że — jeśli miasto zostało zaatakowane — to nie jego ojciec i brat mogli oczekiwać powrotu księcia. Widząc jednak, że pozostała część miasta zdawała się nietknięta. Kith-Kanan nieznacznie się uspokoił.
Jeśli chodziło o Mackeliego, chłopiec wychylił się na bok i z nieukrywanym zachwytem wpatrywał się w majaczące w dole widoki. Miasto lśniło w ostatnich promieniach słońca. Marmurowe budynki, zielone ogrody i mieniące się sadzawki — wszystko to jawiło się przed jego oczami. Ponad szczytami pomysłowo przystrzyżonych drzew wznosiło się tysiąc wieżyczek, z których każda zdawała się wychowanemu w lesie chłopcu cudem. Najlepszy widok prezentowała jednak — górująca ponad wszystkim — Wieża Gwiazd. Kith-Kanan okrążył potężny pinakiel, z ukłuciem w sercu przypominając sobie dzień, kiedy czynił to po raz ostami. Dni były nieistotne w porównaniu z długowiecznym życiem elfów, jednak oddzielająca te dwie chwile przepaść zdawała się równa tysiącu lat.
Arcuballis był gotowy na powrót do domu. Reagując na niezwykle delikatne ściągnięcie wodzy, stworzenie oddaliło się od wieży i ruszyło w stronę wieńczącego Pałac Quinari dachu. Płaskie zadaszenie ozdabiał rząd płonących pochodni, których płomienie drżały nieustannie na delikatnym wietrze. Ostatnie promienie dogasającego słońca barwiły różaną wieżę pałacu głęboką czerwienią.
W miarę jak coraz gwałtowniej opadali ku ziemi, Mackeli objął Kith-Kanana w pasie. Nieopodal rzędu płonących pochodni stała samotna, odziana w białe szaty postać.
Gryf podniósł głowę i gwałtownie załopotał skrzydłami. Prędkość, z jaką gnał do tej pory, osłabła, aż wreszcie orle szpony dotknęły pałacowego dachu. Z chwilą gdy znalazł oparcie dla swych tylnych łap, skrzydlaty rumak złożył swe skrzydła.
Stojąca kilkanaście jardów dalej biała postać wyciągnęła ze stojaka jedną z pochodni i ruszyła w kierunku gryfa. Mackeli wstrzymał oddech.
— Bracie — rzekł Kith-Kanan, zeskakując z siodła. Sithas uniósł pochodnię do góry.
— Wiedziałem, że wrócisz. Czekałem tu każdej nocy, odkąd cię przywołałem — odparł ciepło bliźniak.
— Jak dobrze cię widzieć! — Bracia padli sobie w ramiona. Widząc to. Mackeli przełożył nogę ponad siodłem i ślizgając się po zadzie Arcuballisa, zszedł na dach. Sithas i Kith-Kanan wyswobodzili się z, wzajemnych objęć i stojąc naprzeciw siebie, serdecznie poklepywali się po ramionach.
— Wyglądasz jak obdarty rabuś! — wykrzyknął Sithas. — Skąd wziąłeś te ubrania?
— To długa historia — odparł Kith-Kanan. Młodzieniec uśmiechał się tak szeroko, że bolały go mięśnie twarzy, jednak twarz Sithasa wyrażała dokładnie to samo. — A ty? Kiedy przestałeś być kapłanem i zostałeś księciem? — wykrzyknął Kith-Kanan, poklepując brata po plecach. Sithas nie przestawał się uśmiechać.
— Cóż, odkąd odszedłeś, wiele się wydarzyło. Ja... — przerwał, widząc Mackeliego, który wyszedł właśnie zza pleców bliźniaka.
— To mój dobry przyjaciel i towarzysz — Mackeli — wyjaśnił Kith-Kanan. — Keli, oto mój brat. — Sithas.
— Witaj — rzekł beztrosko Mackeli.
— Nie — zbeształ go Kith-Kanan. — Pokłoń się tak, jak ci mówiłem.
Mackeli złożył niezgrabny pokłon, niemalże gnąc się wpół.
— Wybacz, Kith! Chciałem powiedzieć, witam, książę Sithasie — rzekł prostodusznie.
Sithas uśmiechnął się do chłopca.
— Masz mnóstwo czasu, by nauczyć się dworskich manier — rzekł. — Teraz założę się, że obaj marzycie o gorącej kąpieli i porządnej kolacji.
— Ach! Mając to wszystko, mógłbym umrzeć szczęśliwy — odparł Kith-Kanan, kładąc dłoń na sercu. Śmiejąc się, wraz z Sithasem ruszył w kierunku schodów. Krok , za nimi dreptał Mackeli. Nagle Kith-Kanan zatrzymał się.
— A ojciec? — spytał z niepokojem. — Czy on wie, że mnie przywołałeś?
— Tak — odparł Sithas. — Był chory przez kilka dni i spytałem go o zgodę na Przywołanie. Zgodził się. Wyleczył go jeden z uzdrowicieli i teraz ma się dobrze. Mamy też na dworze ambasadorów z Ergothu i Thorbardinu, tak więc widzisz, jak wiele się tu dzieje. Pójdziemy do niego i matki, kiedy tylko doprowadzicie się do porządku.
Читать дальше