Dni zdawały się puste. Każdego ranka Kith-Kanan siedział obok młodego dębu. Drzewko było wysoki i smukłe, a jego splecione gałęzie strzelały ku niebu. Wkrótce — podobnie jak w innych drzewach — pojawiły się na nim pierwsze pąki liści. Te jednak zdawały się symbolem: przesłaniem, iż oto, po raz kolejny, las wypełniał się szalonym i pełnym radości życiem. Nawet polana wybuchła eksplozją dzikich kwiatów i bujnych, zielonych roślin. Prowadząca do sadzawki ścieżka w przeciągu jednego dnia pokryła się soczystą trawą i kołyszącymi się na wietrze ostami.
— Nigdy wcześniej nie było tu takiej wiosny — krzyczał Mackeli. — Wszystko zdaje się rosnąć w oczach! — Chłopiec odzyskał dobry nastrój dużo szybciej niż Kith-Kanan. Łatwo pogodził się z myślą, że przemiana Anayi była z góry przesądzona i teraz za wszelką cenę starał się rozweselić przyjaciela.
Tego pięknego dnia obaj siedzieli na jednej z niższych gałęzi potężnego dębu. Dyndające nogi Mackeliego ruszały się w przód i w tył, podczas gdy chłopak, spoglądając na polanę, przeżuwał słodkie źdźbło trawy.
— To tak, jakbyśmy byli oblężeni — dodał. W ciągu niecałego tygodnia trawa urosła na wysokość talii. Otaczająca drzewo naga ziemia, wydeptana codzienną krzątaniną, stopniowo kurczyła się i porastała roślinnością. — Łowy powinny być udane — zachwycał się Mackeli. Jego nowo odkryty apetyt na mięso był wręcz nieopisany. Chłopiec jadł dwukrotnie więcej niż Kith-Kanan i nieustannie rósł w siłę. Odkąd Arcuballis udoskonalił swe umiejętności w przynoszeniu zwierzyny, obaj mężczyźni byli dobrze odżywieni.
Jednak wraz z eksplozją kwitnących drzew i roślin nadeszła prawdziwa plaga owadów. Nie byli to jednak Czarni Pełzacze Anayi, a roje pszczół, much i motyli. W tych dniach powietrze było ich pełne. Aby powstrzymać natrętne pszczoły przed zadomowieniem się we wnętrzu drzewa, Kith-Kanan i Mackeli musieli bezustannie utrzymywał płonący na palenisku ogień.
Arcuballis raz dziennie powracał do domu z upolowanym dzikiem czy jeleniem, zatem niewiele pozostało im do roboty. Mackeli po raz kolejny zaczął wypytywać o Silvanost, z nadzieją, iż dzięki temu odwróci uwagę Kith-Kanana od smutku i rozpaczy. Rozmawiali więc o mieszkańcach miasta, ich strojach, zwyczajach, pracy i wielu innych rzeczach. Powoli Kith-Kanan zaczaj dzielić się z Mackelim swoimi wspomnieniami i, o dziwo, poczuł niewypowiedzianą tęsknotę za domem.
— A co z... — Mackeli zagryzł dolną wargę. — Co z dziewczętami?
Kith-Kanan uśmiechnął się łagodnie.
— Tak, są tam również dziewczęta.
— Jakie one są?
— Silvanestyjskie panny znane są ze swego wdzięku i urody — odparł książę bez zbytniej przesady. — Większość z nich jest życzliwa, delikatna i bardzo inteligentna: znane są również i takie, które potrafią jeździć konno i wiedzą, jak używać miecza. Te jednak należą do rzadkości. Są płomiennowłose, jasnowłose o włosach jasnych niczym piasek, widziałem również takie, których włosy były czarne jak niebo nocą.
Mackeli przyciągnął nogi i przykucnął na piętach.
— Chciałbym je poznać! Wszystkie!
— Nie wątpię, Keli — rzekł z powagą Kith-Kanan. — Jednak nie mogę cię tam zabrać.
Mackeli znał opowieść o ucieczce Kith-Kanana z Silvanostu.
— Za każdym razem, gdy Ny się na mnie gniewała, czekałem kilka dni, a później szedłem do niej i mówiłem, że jest mi przykro — podpowiedział chłopiec. — Nie możesz powiedzieć swemu ojcu, że jest ci przykro?
— To nie takie proste — odparł książę.
— Dlaczego?
Kith-Kanan otworzył usta, by wyjaśnić wszystko Mackeliemu, jednak nie wydobył z siebie ani słowa. Właśnie, dlaczego? Z pewnością po tak długim czasie gniew ojca złagodniał. Bogowie wiedzieli, że jego własna złość po utracie Hermathyi osłabła i przeminęła, jak gdyby nigdy i śmiała. Nawet teraz, kiedy wymawiał w myślach jej imię, nie czuł w sobie żadnej namiętności. Jego serce już na zawsze będzie należało do Anayi. Teraz, kiedy zabrakło także i jej, dlaczego nie miałby powrócić do domu?
Doszedł jednak do wniosku, że nie może tego uczynić.
— Mój ojciec jest Mówcą Gwiazd. Wiążą go tradycje, których nie może zlekceważyć. Gdyby był tylko mym ojcem, być może mógłbym powrócić i błagać go o wybaczenie. Jednak otaczają go ludzie, którzy mogą nie zechcieć mojego powrotu.
Mackeli pokiwał głowa ze zrozumieniem.
— Wrogowie.
— Nie moi osobiści wrogowie, ale wszyscy kapłani i mistrzowie gildii, którzy zabiegają o to, aby rzeczy pozostały takimi, jakie były przez wieki. Mój ojciec potrzebuje ich wsparcia, dlatego właśnie oddał Hermathyę Sithasowi. Jestem pewien, ze mój powrót wywołałby w mieście wielki niepokój.
Mackeli wrócił do siedzenia na gałęzi, machając w powietrzu nogami.
— To wszystko wydaje się takie skomplikowane — rzekł. — Moim zdaniem las jest lepszy.
Nawet z rozdartym po śmierci Anayi sercem, rozglądając się po usianej kwiatami, słonecznej polanie, Kith-Kanan musiał przyznać chłopcu rację.
Przywołanie uderzyło w niego z siłą ciosu.
Był Wieczór. Od dyskusji na temat Silvanostu minęły już cztery dni i obaj mężczyźni zajęci byli obdzieraniem ze skóry górskiego łosia. Ani Kith-Kanan, ani Mackeli nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego gryf przebył dwieście mil do Gór Khalkist, by upolować łosia; wiadomo było jednak, że była to najbliższa okolica obfitująca w taką zwierzynę. Niemalże kończyli pracę, kiedy nadeszło Przywołanie.
Kith-Kanan wypuścił z dłoni krzemienny nóż do obdzierania zwierzyny. Chwilę później skoczył na równe nogi, wyciągając ręce, jak gdyby nagle pozbawiono go wzroku.
— Kith! Kith, co się dzieje? — wrzasnął Mackeli. Las zniknął sprzed oczu Kith-Kanana. Zamiast niego młodzieniec ujrzał mglisty obraz ścian, podłogi i wykutego w białym marmurze sklepienia. Poczuł się tak, jak gdyby coś uniosło go ponad własnym ciałem i przeniosło do Silvanostu. Oszołomiony, przyjrzał się własnej ręce i zamiast skórzanej tuniki i stwardniałej dłoni zauważył smukłe, gładkie palce i białą, jedwabną szatę. Widoczny na palcu pierścień należał do Sithasa.
W głowie księcia eksplodowała prawdziwa gama uczuć: niepokoju, smutku, samotności. Oto Sithas wzywał jego imię. W mieście pojawiły się kłopoty. Kłótnie i walki. Na dworze byli jacyś ludzie. Widząc gnające przed oczami obrazy, książę zatoczył się do tyłu — zawołał. Kiedy tylko wypowiedział imię brata. Przywołanie dobiegło końca.
Stojący obok Mackeli szarpał go za poły tuniki. Kith-Kanan jak oszalały wyrwał się z jego uścisku i odepchnął chłopca w tył.
— Co się stało? — spytał przerażony Mackeli. Mój brat. To był mój brat, w Silvanoście... Widziałeś go? Mówił coś?
Nie używał słów. Kraj jest w niebezpieczeństwie... Kith-Kanan przycisnął dłonie do twarzy. Serce mu waliło — Muszę wrócić. Muszę udać się do Silvanostu. — Po tych słowach odwrócił się i zniknął we wnętrzu dębu. — Zaczekaj! Czy musisz wracać natychmiast?
— Muszę iść. Muszę iść teraz — obstawał przy swoim Kith-Kanan.
— A zatem weź mnie ze sobą!
Kith-Kanan pojawił się w wejściu.
— Co powiedziałeś?
— Zabierz mnie ze sobą — powtórzył z nadzieją Mackeli — Będę twoim służącym. Zrobię wszystko. Będę czyścił twoje buty, przygotowywał posiłki... cokolwiek zechcesz. Nie chcę zostać tu sam, Kith. Chcę zobaczyć miasto, w którym mieszkają tacy jak ja!
Читать дальше