Na czym mi, w takim razie, zależało, skoro ani nie litowałem się nad tymi ludźmi, ani nie miałem ambicji, by zamienić się w sprawiedliwy miecz prawa? Ano, zależało mi na sprawdzeniu własnych sił. Jak mógłbym w przyszłości spokojnie myśleć o tych dniach, wiedząc, że poddałem się i nie odnalazłem wytłumaczenia? Że nawet nie próbowałem odszukać światełka, i rakiem, chyłkiem wycofałem się z tajemniczego tunelu?
– A może – Kostuch zastanawiał się przez chwilę. – Może byś pogadał z nimi, Mordimer?
– Z kim? – nie zrozumiałem go.
– No… z nimi. – Powiódł ręką wokół.
– Ty chyba oszalałeś! – Nawet się na niego nie rozgniewałem. – Mam rozmawiać z umarłymi? Tego byś chciał, Kostuch? Na miecz Pana, dlaczego ja się z wami zadaję?
Wstałem i odszedłem od niego. Oczywiście, że mogłem próbować porozmawiać z umarłymi. Ich duchy unosiły się jeszcze tu gdzieś w pobliżu, pełne bólu, gniewu, żalu i niezrozumienia. Przywołanie tych duchów było mniej więcej tak samo bezpieczne, jak wejście do klatki z rozjuszonymi lwami. Zresztą, lwy najwyżej pozbawią cię życia, a zemsta umarłych może być dużo gorsza. Nie mówiąc już o tym, że nekromancji zabraniały święte zasady naszej wiary. Owszem, my inkwizytorzy, mieliśmy prawo łamania zasad w imię wyższej konieczności. Ale z całą pewnością konieczność taka nie zachodziła w tej chwili. Nawet, gdybym poradził sobie z duchami pomordowanych, z całą pewnością podobne zabawy nie spodobałyby się mojemu Aniołowi. A gniew Aniołów jest straszniejszy niż całe zło, które potraficie sobie wyobrazić i całe zło, którego wyobrazić sobie nie potraficie.
I kiedy odchodziłem od Kostucha (coraz bardziej zdumiony, iż śmiał w ogóle coś takiego zaproponować), nagle dojrzałem trzech jeźdźców otaczających zaprzężony w dwa konie wóz. Kawalkada nadciągała od północy.
– Mamy gości! – zawołałem.
Kostuch i bliźniacy spojrzeli we wskazanym przeze mnie kierunku. Potem wszyscy czterej stanęliśmy pośrodku wioski, tuż obok cembrowanej studni, przy której leżały jeszcze zwłoki młodej kobiety.
– Mają barwy – powiedział półgłosem Kostuch.
Rzeczywiście, trzech konnych wyraźnie ubierało się w barwy jakiegoś magnata. Mieli szarozielone kubraki z amarantowymi naszywkami, a ich konie były dobrze utrzymane, z bogatą uprzężą. Na wozie jechało następnych trzech mężczyzn, zapewne ze służby. Ale zauważyłem też, iż wszyscy byli dobrze uzbrojeni, w miecze i oszczepy. Słońce mieliśmy za plecami, więc przybysze dostrzegli nas później niż my ich. Ale nasza obecność wyraźnie ich zaniepokoiła. Zatrzymali się i naradzali przez chwilę, a potem znowu ruszyli w stronę wioski. Tym razem jednak zmienili szyk. Na koźle został tylko woźnica, a dwaj pozostali piesi szli po bokach wozu. Jeźdźcy zostali nieco z tyłu.
– Zdejmiemy ich? – zapytał Kostuch.
– A może przedtem porozmawiamy? – zaproponowałem. – Czyś ty dzisiaj do reszty zdurniał?
Kostuch warknął coś niezadowolony, a bliźniacy roześmieli się jednym głosem.
Na skraju wioski wóz zatrzymał się, a wszystkich sześciu mężczyzn podeszło do nas. Widziałem, że starają się zachować ostrożność, chociaż rozbawił ich widok bliźniaków. Jasnobrody, starszy mężczyzna o twarzy zasuszonego sępa, powiedział coś półgłosem, wskazując moich towarzyszy palcem, i wszyscy się zaśmiali.
Śmiejcie się, śmiejcie – pomyślałem. – Jak dojdzie co do czego, minie wam ochota do śmiechu. Bowiem ja, mili moi, nie zabieram ze sobą bliźniaków z uwagi na ich wygląd lub towarzyską atrakcyjność. Pierwszy i Drugi nie tylko dysponują interesującymi zdolnościami, które człowiek prosty mógłby nazywać magią. Obaj są mordercami. Wyćwiczonymi, pozbawionymi skrupułów i mocnymi, niczym przybrzeżne trzemy.
– Kim jesteście, ludzie? – zakrzyknął jasnobrody.
– Sam się opowiedz – rzekłem spokojnie.
– Jestem porucznik Rons ze straży pana hrabiego de Rodimond – odparł, a na jego blade policzki wypełznął rumieniec. – Gadaj lepiej kim ty jesteś, zanim nie każę was ubić.
Kostuch roześmiał się i odrzucił kaptur z głowy. To zrobiło wrażenie. To zawsze robi wrażenie.
– Co tu się stało? – Powiodłem dłonią wokół. – Dlaczego ci ludzie zginęli i skąd ty się tu wziąłeś?
– Na Boga, człowieku. – Koń porucznika zatańczył spięty ostrogą. – Nie usłyszałeś, co mówię? Gadaj kim jesteś!
– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem, wstając z cembrowiny. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
Przez chwilę przyglądał mi się badawczo.
– Zmykajcie stąd – rzekł wreszcie. – Inkwizytor, czy nie, nie masz tu nic do roboty.
– Nie? A może jednak? – powiedziałem zimno, bo nie podobał mi się ani ten człowiek, ani jego ton. – Twój pan będzie mi musiał odpowiedzieć na kilka pytań.
– Hrabia nie zadaje się ze śmieciami – warknął towarzysz porucznika, młody mężczyzna o gładko wygolonej twarzy i niebieskich oczach.
– A ty co? Jesteś jego laleczką? – burknął Kostuch.
Młodzieniec spiął konia i ruszył w stronę Kostucha. Stanąłem mu na drodze.
– Pokój! – zawołałem drwiąco. – Pokój między chrześcijany!
– Zostaw! – warknął porucznik do towarzysza. – Skoro chcesz – zwrócił się w moją stronę – możecie jechać z nami. Ale powiem ci od razu, inkwizytorze, że pan hrabia nie przepada za tobie podobnymi.
Cieszyłem się, iż nie wybrał walki. Nie wiem, czy uznał, że próba zabicia inkwizytora mogłaby mu mocno zaszkodzić, czy też zrozumiał, że inkwizytor oraz jego towarzysze nie mogą być łatwymi celami. Tak czy inaczej, wydawał się człowiekiem postępującym rozsądnie.
– Nie jesteśmy od tego, by nas lubić – odparłem ze szczerym uśmiechem. – Jesteśmy od tego, by dawać ludziom słodką radość wyznania grzechów. A tu widzę ich sporo. – Znowu zatoczyłem krąg dłonią.
– Ano tak – porucznik zeskoczył z siodła. – Ładujcie trupy – rozkazał służbie. – Nie zadawaj mi pytań, inkwizytorze, bo nie wolno mi na nie odpowiadać. Ale jeśli pan hrabia uzna, że jesteś przydatnym narzędziem, być może wyjawi ci, co się tutaj dzieje.
– Wszyscy jesteśmy narzędziami tylko w ręku Boga – odparłem, patrząc mu prosto w oczy, a on nie odwrócił wzroku.
Wiedziałem, że w posiadłości hrabiego będę szukał odpowiedzi na jedno pytanie: jak to się stało, że wóz zbierający trupy i żołnierze hrabiego przybyli do wioski w kilka godzin po masakrze? Skoro do zamku był dzień drogi?
* * *
W czasie podróży do letniego dworu hrabiego (tak nazywał tę posiadłość porucznik Rons) nie wydarzyło się nic godnego wzmianki. Towarzysze porucznika i służba musieli dostać ścisły zakaz rozmawiania z nami, bo odzywali się jedynie zapytani, a i to niechętnie oraz półgębkiem. Ale ja również nie starałem się być wścibski. W końcu tak czy inaczej, wszystkiego dowiemy się na miejscu. Na razie jechaliśmy w przemiłym towarzystwie kilkunastu trupów (zauważyłem, że służba pozbierała wszystkie zwłoki, jakie napastnicy pozostawili we wsi) i całe szczęście, iż droga była krótka, a na dworze dość chłodno, gdyż w innym wypadku moje delikatne powonienie mogłoby zostać narażone na pewnego rodzaju dyskomfort. Nie jestem może człowiekiem nadmiernie wrażliwym, ale jakoś wolę zapach lasu i łąki od smrodu rozkładających się ciał. A są ludzie, którym to nie przeszkadza. Jak chociażby mój drogi Kostuch, który sam zwykle cuchnie niczym kilkudniowy trup.
Читать дальше